WITAJCIE W FOB
Do ufortyfikowanego posterunku Wschodniej Republiki Ludowej, dumnie nazwanego FOBem, dotarłem śmigłem około 0100. Wraz ze mną przylecieli jeszcze trzej operatorzy Blackfield – Strzemiu, Adam, R2D2. Druga czwórka dotarła tutaj wcześniej, oni przynajmniej zdążyli na odprawę, ale cóż - C’est la vie. Nie przepadam za Wschodnią Armią Ludową, a tym bardziej nie podoba mi się skośnookie zwierzchnictwo nad całą operacją, ale skoro mi płacą – z czegoś żyć trzeba, a upodobaniami michy nie napełnię. Trzeba było odrzucić wstręt i robić swoje.
W chwili kiedy śmigło dotknęło płyty lądowiska odetchnąłem z ulgą: Za chwilę będę mógł wyjść z tej puszki, by rozprostować kości. Po twarzach towarzyszy widziałem, że czują to samo co ja, bo u nich też rysowała się ogromna ulga. Wygramoliwszy się jakoś z heli, zrobiłem obok niego kilka kroków, aby się rozluźnić. Kiedy poczułem, że w zesztywniałych mięśniach wróciło mi czucie, odwróciłem się do ładowni i wyciągnąłem swój sprzęt. Plecak, kamizelkę i karabin położyłem w pobliżu lądowiska pod rosnącym drzewem.
Sprawdzałem sprzęt, kiedy usłyszałem za plecami znajomy głos Jaśka. Za nim szli Fas, Miki i Dźwiedź. Jak na fakt, że siedzieli tu już od jakichś czterech godzin, humor wyraźnie im dopisywał. Nim doszli do obozowiska, zdążyłem wszystko sprawdzić pobieżnie – wyglądało na to, że nic nie uszkodziło się bądź zawieruszyło podczas transportu. Wstałem od sprzętu i poszedłem się przywitać z kamratami mojej niedoli. Zamieniliśmy ze sobą kilka zdań, a oni skierowali mnie do głównego sztabu. Tam czekało mnie podobno wypełnianie jakichś „super ważnych” dokumentów – cóż, biurokracja dopadła mnie nawet na froncie (na dodatek u Chińczyków).
Aby dostać się do sztabu, należało opuścić strefę lądowisk. Mijałem kolejne rzędy maszyn, którymi przyleciały inne oddziały, ale nic szczególnie nie przykuło mojej uwagi. Budynek sztabu znajdował się na niewielkim wzniesieniu i aby dostać się do środka, trzeba było przejść po pięciometrowym, drewnianym pomoście. Strażników bądź wartowników przy drzwiach ani widu, ani słychu – moim zdaniem to poważne niedopatrzenie. Z otwartych drzwi biło jasne światło, a kiedy podszedłem do nich bliżej, zobaczyłem co znajduje się w środku.
Na pierwszy rzut oka widać było, że ten cały FOB zrobiony został na „szybko” (by nie powiedzieć na odwal). W dużej sali odpraw, na drewnianej podłodze leżeli śpiący w śpiworach operatorzy innych oddziałów, a obok piętrzyły się stosy zrzuconego na kupkę sprzętu. Część operatorów, nie zmożonych jeszcze snem, kolejny raz sprawdzało broń i grzebało po kieszeniach w poszukiwaniu farb maskujących – zapewne niedługo mieli wyruszyć na akcję. Rozejrzałem się po twarzach zebranych w pomieszczeniu - nigdzie nie było widać miejscowych („Chinoli”). Same najmusy, jak my – nie wróżyło to nic dobrego.
Złapałem głęboki wdech i przestąpiłem przez próg. Ostrożnie, omijając kolejne śpiwory i zrzucone na stertę plecaki, doczłapałem jakoś do biurka, gdzie czekały na mnie niewypełnione stosy dokumentów. Oczywiście, długopisu ani widu, ani słychu, więc musiałem się zadowolić flamastrem, który pożyczyłem od Dźwiedzia - przynajmniej nie był kolorowy. Z dokumentów wynikało, że dowodzić nami miał niejaki Dziusek – osobiście z nim jeszcze nie współpracowałem, ale część operatorów Blackfield dobrze go wspominało z 48-godzinnej kampanii z 2012. Pod flamaster jako pierwsza poszła jakaś lista, potem dokument z jakimiś zobowiązaniami, brakowało chyba tylko polisy na życie i mandatów za parkowanie oraz jazdę na gapę w transporcie miejskim. Po dwudziestu minutach mozolnej walki z biurokracją i machania kolejnych podpisów, odebrałem jakąś legitymację i kartę, która stwierdzała, że od teraz jestem żołnierzem Wschodniej Republiki Ludowej (przynajmniej nie ochotnikiem, jak to było za wojny koreańskiej) i w razie schwytania mój rząd mnie wykupi – już widzę, jak ten świstek powstrzymuje tych arabusów z Islamskiej Republiki „czegośtam” przed ścięciem mojej głowy i puszczeniem tego w CNN.
W każdym razie, uporawszy się z papierkami Dźwiedź zaprowadził mnie w drugi koniec pomieszczenia, gdzie na ścianie wisiała duża zapisana jakimiś bazgrołami tablica. Od razu poznałem ustrojstwo. Tabele szyfrów i kody wywoławcze, którymi mieliśmy się posługiwać w trakcie trwania operacji. Pech chciał, że to akurat mi na czas tej misji wcisnęli rolę radiooperatora, przez co musiałem nosić to ustrojstwo PRC351 (8-kilogramowy kawał złomu), jakby moje rzeczy mało ważyły. Przynajmniej nie musiałem się uczyć tych szyfrów na pamięć, bo chyba by mnie krew zalała. Wyciągnąłem kartkę i zacząłem wszystko notować, widząc to Dźwiedź od razu zaoponował.
– A co, jeśli cię złapią? Albo przeszukają trupa i zdobędą wszystkie kody.
– Spokojnie, tego nie przeczytają – odparłem ze stoickim spokojem, a na mojej twarzy pojawił się wredny uśmiech. W chwili gdy pokazałem mu pierwsze zapiski, dodałem: – A jeśli mnie złapią, w co wątpię, to farby przecież nie puszczę.
Dźwiedź w tym czasie spojrzał na kartkę i machnął ręką – cała kartka zgrabnie zaszyfrowana moim własnym szyfrem - brak liter, liczb, tylko kreski i kółka. Wątpiłem, że „ciapaci” mają u siebie w obozie jakiegoś zdolnego kryptografa, który zdążyłby to rozkodować nim my skończymy całą operację. Kiedy przepisywałem to dziadostwo, zwróciłem uwagę na chory humor, jaki bił z tych hasełek „Grudniowej Demokracji Bezdomnych” – tia… Szyfrowanie zajęło mi jakieś trzydzieści minut, zbliżała się 0200 w nocy.
Wówczas FAS zrobił dla nas krótką odprawę. W skrócie: przydzielono nam rolę oddziału szturmowego. Nasze zadanie wydawało się proste – wejść do obozu około godziny 2000, znaleźć dwóch poszukiwanych terrorystów ze światowego Dżihadu, zebrać jak najwięcej danych i w nogi. Niby nic prostszego, ale był jeden problem – zero granatów. To czym ja miałem ich zabić - dobrymi manierami, czy może dać im herbatki, aby się zakrztusili na śmierć?! Czas wyjazdu z FOB został ustalony na 0730 - mieliśmy dotrzeć do strefy lądowania ROMEO. Z jednej strony cieszyłem się na myśl o tej godzinie – będzie czas się wyspać, ale z drugiej wiedziałem, że o tej porze można się spodziewać silnej aktywności przeciwnika w punkcie zrzutu – innymi słowy - „bedzie dym”… Nie było jednak co się nad tym zastanawiać - co ma być to będzie, okaże się jutro (w sumie dziś, za kilka godzin).
Skończywszy odprawę, FAS przydzielił nam czas wolny, toteż trochę zmęczony lotem, postanowiłem wrócić do helikoptera, którym przyleciałem, by tam przespać się chociaż trzy godzinki. W sumie nawet nie wiem jak tam dotarłem, pamiętam tylko, że nastawiłem budzik, walnąłem się na pierwsze lepsze siedzenie (moi towarzysze zrobili podobnie) i zamknąłem oczy.
Obudzili mnie dziesięć minut wcześniej niż miał zadzwonić budzik (nawet nie pamiętam kto tak naprawdę mnie budził - grunt, że jeden z moich). Jak przez mgłę słyszałem jak mówił, że niedługo wyruszamy i trzeba się zacząć szykować. Nie wiem, jak dla mnie dwie godziny to było jeszcze sporo czasu, ale niech tak będzie - przecież nie będę dyskutować. Już miałem się podnosić z tego siedzenia, kiedy poczułem, że moje mięśnie odmawiają mi posłuszeństwa. Powoli przeciągnąłem się i nieomalże słyszałem chrzęst protestujących rozpaczliwie stawów – mam nauczkę, nigdy więcej spania na siedząco, trzeba było walnąć się w ściółce leśnej na klimacie, ale nieee, chciałem mieć miękko w siedzenie...
Odzyskawszy nieco sprawności motorycznej z trudem wysunąłem się z helikoptera, by nie powiedzieć, że z niego wypełzłem albo gorzej - wypadłem. Kiedy tylko stanąłem na płycie lądowiska, poczułem ciepłe promienie słońca przebijające się przez listowie drzew. Wszystko wskazywało, że nadchodzi piękny słoneczny dzień – brak wiatru i nawet najmniejszej chmurki. Zatem wyglądało na to, że kolejny raz będzie marsz w duchocie z trzydziestokilowym plecakiem (który notabene całą „nockę” spędził pod drzewkiem).
Doczłapawszy do mojego sprzętu, wyciągnąłem moje racje MRE. Szybkie śniadanie składało się z jakiejś owocowej mordoklejki i herbaty – Tetley to nie był, a i cukier cynamonowy wspaniałego smaku nie zapewnił (nawet rzekłbym, że go pogorszył). Kiedy nasyciłem się tym, jakże sytym śniadankiem, poszedłem za potrzebą w kierunku latryn. Sodoma i Gomora… Zawsze wiedziałem, że gdzie 40 chłopa, to pojawia się syf, a podłoga woła o pomstę do nieba - sanepid to chyba by się tam przeżegnał – zresztą sam chętnie nalepiłbym tam kartkę „krawantanna” (literówka zrobiona celowo). Załatwiwszy swoją potrzebę i wróciwszy do ziomków z Blackfieldu, pozostało mi już tylko przywdziać sprzęt i czekać na wyjazd.
Po długim oczekiwaniu wreszcie nastała 0720. Nasz oddział zebrał się na kładce skąd miały nas odebrać RIBy i przerzucić na drugą stronę jeziora, gdzie znajdowało się terytorium kontrolowane przez wroga. Oczywiście, tutaj też nie mogło być za pięknie… Jeden z RIBów był trachnięty – nie mógł dopłynąć do samego brzegu i desant musiał wodować w wodzie po kolana (oczywiście znając swoje szczęście trafiłem na tą uszkodzoną „białą strzałę”). Wiedząc co czeka mnie i moich trzech kamratów, przywdzialiśmy worki foliowe i owinęliśmy je izolką – lepszy ryc niż nic. Kiedy kończyliśmy zabawę z naszymi prowizorycznymi stuptutami, do kładki dobił nasz RIB.
Pierwsze przez myśl przebiegło mi: „Ło matko bosko, to jeszcze pływa?” Chociaż w sumie nie było jeszcze tak źle. W tym momencie przeszły mnie wątpliwości co do wyporności tej łodzi. Niby wszyscy twierdzili, że jest duża, no ale oprócz sternika za sterami miała jeszcze zabrać nas i nasze plecaki… Wtedy usłyszałem komendę – PAKOWAĆ SIĘ…
GORĄCE PRZYJĘCIE
Na komendę, sprzęt wrzuciliśmy do pontonu i ku mojemu zdziwieniu - nie zatonął. Jako królik doświadczalny, wpakowałem się na pokład jako pierwszy. Za mną wskoczyli Miki, Adam oraz R2D2, łódź wciąż się unosiła. O 0728 byliśmy już gotowi do wypłynięcia. Na znak naszego sternika, Adam odepchnął naszą białą strzałę od kładki i ruszyliśmy „pruć fale” na jeziorze. Tak oto ruszyliśmy na terytorium wroga z bronią w gotowości, chociaż ja wciąż miałem wątpliwości.
Mimo wszystko muszę przyznać, że początek tej naszej podróży był całkiem przyjemny. Delikatna bryza owiewała moją twarz, a słońce przyjemnie grzało po dość chłodnej nocy. Przed nami płynął RIB drugiej czwórki, notabene zostawiając nas nieco w tyle. Od razu widać było, że ich czerwony demon jest znacznie sprawniejszy. Przeprawa do strefy lądowania ROMEO miała trwać około 10 minut. Oczywiście, sielankowa atmosfera nie mogła trwać wiecznie.
Dokładnie w połowie jeziora coś się zdupcyło w silniku i zgasł ni stąd ni zowąd. RIB stanął nagle, a jego nos gwałtownie poszedł w dół, nabierając wody na pokład. Adam zareagował błyskawicznie - zerwał się z dziobu i przesunął delikatnie do tyłu. RIB zdążył już jednak nabrać wody prawie po kostki – „szczerze, brakowało mi jeszcze wodowania na środku jeziora”. Nasze plecaki zamokły, a moje radio PRC351 było od teraz tylko ośmiokilogramowym kawałkiem złomu, który na dodatek wciąż musiałem taszczyć na swoich plecach.
Po kilku nieudanych próbach i szarpaniach z silnikiem, nasz nieustraszony kapitan zdołał odpalić silnik i znów „sunęliśmy” do przodu z tym, że tym razem mokrzy i siedzący w wodzie.
Od felernego zanurzenia minęły jakieś 3, może 4 minuty. Brzeg był już niemal na wyciągnięcie ręki, gdy silnik znowu zgasł. Na nasze szczęście, tym razem uniknęliśmy kolejnej kąpieli. Podczas gdy nasz kapitan ponownie siłował się z silnikiem, ja patrzyłem z zazdrością, jak drugi RIB dobija właśnie do brzegu. Westchnąłem tylko głęboko - „biednemu to zawsze piach w oczy i ch… w d…”. Gdy już wydawało mi się, że nic nie zdoła mnie na tej łodzi zaskoczyć, usłyszałem pytanie naszego kapitana:
– Panowie, czy my nabieramy wody? – spojrzałem się na niego z niedowierzaniem. Moim skromnym zdaniem, to pytanie należało zadać jakieś pięć minut temu - przez myśl przemknęło mi wówczas tylko: „Nieee, skąd, popuściliśmy wszyscy z emocji…” W tym momencie, jak na magiczne hasło, odpalił silnik i ruszyliśmy do brzegu (znowu).
Niestety, zgodnie z zapowiedzią, do samego punktu zrzutu dopłynąć się nie dało. W chwili gdy silnik przestał dawać już sobie rady, nasz nieustraszony sternik złapał za długi kij leżący na dnie łodzi i niczym Gondolier w Wenecji zaczął odpychać się od dna, albo raczej (by być bardziej swojski z metaforami) niczym Gorol płynący po spiętrzonych wodach Dunajca, skierował naszą tratwę swym kijem do brzegu. W chwili gdy łódź znalazła się w miejscu, gdzie woda sięgała do kolan, nasz „kierownik wycieczki” powiedział, że dalej już nie podpłynie. „Trudno…” – przeszło mi przez myśl – „…jak mus to mus, nie ma rady, trzeba skakać.”
Z RIBu wyskoczyłem jako pierwszy. Powiem szczerze, że to było dziwne uczucie – worki jakoś spełniały swoje zadanie, przynajmniej na razie. Nie zastanawiając się długo, szybko odwróciłem się do pontonu i powiedziałem, aby jak najszybciej podali mi mój plecak. Adam chwycił za mój „tobołek” i wtedy zobaczyłem jak wylewa się z niego woda. „Tia, no to po ubraniach na zmianę…” Operacja zapowiadała się coraz lepiej…
Do brzegu dotarłem niemalże w podskokach. Tam czekała już na nas pierwsza czwórka Blackfield oraz grupa dowodzenia/logistyki CCT. Wspólnie zabezpieczali miejsce lądowania. Jak tylko wypełzłem na brzeg, zacząłem szybko zdzierać z siebie moje prowizoryczne stuptuty. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem coś niepokojącego – samochód od południa, Jasiu meldował kontakt. Przyjechał „ich” QRF – „Szybcy są”.
Doprowadziwszy się, jako tako, do ładu. Spojrzałem na pozostałych towarzyszy niedoli z białej strzały. Wszyscy byli już gotowi. R2D2 niestety zmoczył buty, a przynajmniej jednego. Znów usłyszałem silnik samochodu, tym razem był znacznie bliżej – „nie było dobrze, a nawet powiedziałbym, że było bardzo źle”. CCT szybko wskoczyła do RIBów, którymi przypłynęliśmy, i odpłynęła na północ na zapasowe LZ MIKE (gdzie mieli dokończyć przerzut pozostałych oddziałów), zaś FAS rzucił krótki, acz treściwy rozkaz „Kryć się!”. Wszyscy, jak jeden mąż, rzuciliśmy się do pobliskiego młodnika, rozstawiając prowizoryczną obronę kołową.
Jak to mówią - nadzieja umiera ostatnia - FAS wciąż licząc, że moja PRC351 działa, próbował nawiązać kontakt ze sztabem – niestety, bezskutecznie. Nie pomogła nawet wymiana anteny – radio było zwyczajnie bezużyteczne. W takiej sytuacji nie było co ryzykować, że wróg zdobędzie radio wraz z właściwą częstotliwością. Kiedy tylko wsunąłem je z powrotem do plecaka, rozkodowałem częstotliwość na pierwszą lepszą, jaka wpadła mi do głowy. Niech się nygusy trochę namęczą, jak chcą zdobyć nasze częstotliwości.
Po krótkiej chwili ślęczenia nad mapą, FAS wydał kolejny rozkaz – idziemy na północ. W sumie muszę przyznać, że w pełni popierałem tą decyzję. Im dalej od samochodów tym lepiej, a i ten otwarty teren dookoła nas nie bardzo mnie wtedy pocieszał. Strefę ROMEO można już było uznać za spaloną. Mieliśmy szczęście, bo prawdopodobnie zdołaliśmy się dostać do LZ w ostatniej chwili.
Nie licząc odgłosów samochodów za plecami, droga na północ była całkiem przyjemna. Teren całkiem ładny, woda w jeziorze przejrzysta. Ukształtowanie terenu dość urozmaicone (tu strumyk, tam wzniesienie) – „lubię takie tereny, przynajmniej człowiek nie ma wrażenia, że chodzi po blacie od stołu”. Wtem z zadumy wyrwał mnie komunikat radiowy - to Miki znowu sprawdzał łączność radiową. Maszerowaliśmy około trzydziestu minut, wszędzie panował względny spokój i właśnie wtedy Miki dostrzegł ruch przed sobą. Oddział wroga – dość liczny, na szczęście oni nas jeszcze nie wypatrzyli. Przycupnęliśmy w zaroślach i czekaliśmy na dalszy rozwój sytuacji, niestety wróg zdołał wypatrzeć naszą szpicę.
Po lesie rozległo się donośne wołanie – KONTAKT! Powietrze przecięły pierwsze świszczące kule z kałasznikowów przeciwnika. Miki natychmiast poderwał się do góry i odskoczył do tyłu za najbliższą zasłonę. W tym czasie FAS kalkulował swoją następną decyzję, by po chwili zarządzić odwrót. Szybko zerwaliśmy się z ziemi i ruszyliśmy w pobliskie krzaki. Za plecami wciąż towarzyszył nam metaliczny szczęk zamków kałasznikowów i świszczące wszędzie kule, latające niczym złowrogie komary.
Wpadliśmy w krzaki, ja znalazłem już pierwszą dogodną osłonę, wytężyłem słuch – wszędzie panowała cisza. Nagle ucichło: strzały, rozkazy – wróg ani myślał nas ścigać. Przez pierwszą chwilę przeszło mi przez głowę jedno zasadnicze pytanie: „Mieli przewagę taktyczną, czemu nie atakowali?” No i oczywiście wykrakałem… Od północy dało się słychać ostre hamowanie samochodów i trzask zamykanych drzwi. Czekali na QRF! Zdziwiło mnie, że tak szybko dotarli na miejsce, przecież wszystko rozegrało się może w ciągu dwóch minut. Coś było nie tak - zupełnie jakby wiedzieli, że idziemy do tego miejsca.
Nie było na co czekać, krąg, niczym pętla na szyi, powoli się zacieśniał. FAS doskonale zdawał sobie z tego sprawę - jeśli nie wyrwiemy się teraz, później nie będzie już gdzie uciekać. Na radiu usłyszałem rozkaz „wycofujemy się dalej”. Wstałem chyba jako pierwszy i odbiegłem delikatnie do tyłu, chcąc osłonić naszych. Wtedy właśnie rozbrzmiała prawdziwa kanonada. W tym momencie zupełnie straciłem kontakt z rzeczywistością, zapomniałem nagle gdzie jestem i wpadłem w stan otępienia. Wszystko dookoła mnie stało się takie surrealistyczne, zupełnie jakbym z boku oglądał jakiś film. Podobno kręciłem się wówczas bez celu za naszą linią obrony…
Z tego stanu wyrwał mnie dopiero porządny opierd#* od Jaśka. Chwilę później usłyszałem znów komendę wycofania, odwróciłem się w kierunku skąd dobiegał głos, FAS wskazywał dłonią na pobliskie wzgórze. Powiodłem wzrokiem w tym kierunku – rzeczywiście, była jakaś szansa, jeśli mieliśmy się gdzieś bronić, to tam było do tego najlepsze miejsce. Pozostało jedynie tam dotrzeć.
Zerwałem się wraz z R2D2 niemal równocześnie i przebiegliśmy przez otwarte pole. W połowie drogi usłyszałem krzyk, odwróciłem się gubiąc nieco rytm, niemal wylądowałem przez to twarzą w ziemi, ale dostrzegłem kątem oka jak Miki pada na kolana – dostał. Chwilę później dopadł do niego nasz medyk i zaczął coś do niego mówić. Miki spojrzał na siebie wyrwany z otępienia, nigdzie nie było ani śladu po kuli, zero krwi – pocisk trafił w ładownicę i utknął. Nie powiem, fartowny skubaniec – miał szczęście w tym ogólnym nieszczęściu.
Dotarłszy na wzgórze, spojrzałem na zegarek – zaatakowani w ciągu czterdziestu minut od desantu. Szybko się uwinęli, nie ma co. W normalnej sytuacji, kiedy dowódca wbiegł na wzgórze, powinienem jako RTO stanąć obok niego i podać mu radio, aby ten wezwał dla nas jakieś wsparcie. Oczywiście, nie w tym przypadku, bo ten szmelc na moich plecach musiał się zepsuć i nadawać same trzaski. Wszystko sprzysięgło się przeciw nam. Pozostaliśmy zatem sami przeciw przeważającym siłom wroga. W chwili, gdy prawie wszyscy dostali się na szczyt, FAS zakrzyknął:
- R2, dawaj ogień zaporowy. – w odpowiedzi dało się słyszeć „robi się”, albo coś podobnego, nie jestem pewien, Pociski z M249 zaczęły zasypywać nadbiegających przeciwników. Niestety, w chwilę później nasz KM ucichł, a sam R2 padł trupem u podnóża wzgórza. No tego nam, k…, jeszcze brakowało! ”-1”.
Nim wróg zdążył podejść do naszych pozycji, zdążyliśmy się rozmieścić: Fas, Dźwiedź, Miki i Strzemiu stanęli na lewej flance, zaś Jasiu i Adam na prawej. Ja obstawiałem środek (dziwne ułożenie, ale cóż, nie protestowałem wtedy - jakoś tak samo z siebie to wyszło). W oddali między drzewami dostrzegłem jak zbliża się oddział wroga, mieli znaczną przewagę liczebną. Na dodatek parli do przodu, niczym stado szarańczy – pod ostrzałem, w ogóle nie licząc się ze stratami w ludziach – prawdziwi fanatycy z Islamskiego świata. Na ich ramionach dało się dostrzec jasno zieloną flagę, na której wyrzynał się wyraźny, biały półksiężyc.
Wtedy zobaczyłem jednego z nich, dokładnie przed sobą - może dwadzieścia / piętnaście metrów ode mnie, chyba mnie nie widział, patrzył w kierunku FAS’a i Strzemia. Przycisnąłem karabin do ramienia, przymierzyłem, nacisnąłem na spust i posłałem w jego kierunku długą serię. Nie jestem jednak nawet w stanie stwierdzić, czy aby na pewno dostał. Zniknął mi z pola widzenia. Chwilę później zaświstały kule, groźnie przecinając powietrze tuż obok mojej głowy. Przylgnąłem do ziemi.
Nasi wciąż walczyli kosząc kolejne połacie terenu i wtem usłyszałem donośny krzyk z prawej strony – to nie był jeden z naszych, ktoś z krzykiem szturmował nasze pozycje. Jasiu błyskawicznie odwrócił się w jego kierunku i od niechcenia nacisnął na spust – przeciwnik padł trupem, a na twarzy Jaśka zagościł złowrogi uśmiech. Z daleka zdołałem dosłyszeć jego stwierdzenie: „No to sobie pokrzyczałeś” – „a to ja niby w oddziale jestem mistrzem ironii”.
Prawa strona radziła sobie wręcz świetnie, Adam i Jasiu, niczym dwa skalne golemy, bronili swoich pozycji i ostrzeliwali kolejnych nacierających wrogów. Lewa flanka nie wyglądała jednak tak różowo – FAS dostał w bark, niby był w stanie chodzić, ale nie mógł już dłużej strzelać. Niedźwiedź i Strzemiu leżeli na ziemi nieruchomo – nawet nie wiem, kiedy dostali. Przez myśl przeszła mi chłodna kalkulacja „-3,5”. Nagle uderzenie nasiliło się, Adam i Jasiu zaczynali powoli ustępować pola przeciwnikowi. Nie było co stać dłużej w tym miejscu – FAS mimo ran zachował przytomność umysłu i nakazał odwrót.
Wszyscy jednomyślnie zerwaliśmy się ze wzgórza i zbiegliśmy po drugiej stronie, zostawiając za plecami poległych towarzyszy i goniących nas przeciwników – „nie ma co, gorące zrobili nam to powitanie na swoim terytorium”. W ciągu kolejnych dwóch minut dopadliśmy do pobliskiego strumienia i schroniliśmy się w jego korycie. Tu byłby nasz ostatni bastion, ale FAS zaoponował i zarządził odwrót do ROMEO. Zastanawiałem się tylko: „Po co? Przecież i tak nie mogliśmy wezwać Medevac’a”.
Kiedy mieliśmy się zbierać, chyba Jasiu (nie jestem teraz tego pewien) zapytał, gdzie są Dźwiedź i Strzemiu. Za odpowiedź wystarczył jednak wzrok naszego dowódcy. Zostało nas pięciu (w tym jeden ciężko ranny) i lepiej dla nas byłoby ten stan utrzymać.
Do ROMEO dotarliśmy jakieś pięć minut później. W oddali za plecami słyszeliśmy rozkazy wrogiego dowódcy, przeczesywali teren. Nie było czasu na wytchnienie, jednak na horyzoncie pojawiła się nadzieja - do ROMEO zbliżał się jeden z RIBów (na szczęście był to czerwony demon, a nie biała strzała). Niestety, szybkie rozeznanie w sytuacji nie pozostawiało wiele złudzeń – nie zdążą. Trzeba było uciekać bardziej na południe. Zatrzymaliśmy się nad brzegiem jeziora, jakieś 200 metrów od ROMEO. Musieliśmy jakoś ostrzec tych z pontonu, przecież oni pchali się wprost w łapy naszego przeciwnika.
Ja zabezpieczałem perymetr od północy, podczas gdy kilku z nas machało rękoma. RIB zdawał się jednak ignorować te sygnały. Wszystko wskazywało na to, że na naszych oczach dokona się masakra, a my nie mogliśmy temu zapobiec w jakikolwiek sposób. Wtedy Jasiu rzucił szalony pomysł: „a może tak ich ostrzelać, aby się wycofali”. Fakt, pomysł nie był taki głupi, może nawet to by coś dało, ale wtedy RIB zauważył nasze sygnały i skierował się w naszą stronę. Kiedy podpłynął dostatecznie blisko zaczęliśmy krzyczeć, że ROMEO jest zajęte przez znaczne siły nieprzyjaciela i tym sposobem skierowaliśmy na siebie całą uwagę przeciwnika.
Oddział na desantowcu nie zaryzykował zejścia na ląd, ale RIB wciąż mógł zabrać jednego z naszych rannych. Decyzja padła na FASa. Miki wciąż był w stanie walczyć, chociaż moim zdaniem zaczynał wykazywać już pierwsze symptomy stresu pourazowego – „głównie niepokoił mnie jego nerwowy wzrok”. FAS wszedł do wody i podszedł bliżej do łodzi, wtedy dostrzegłem na swoim perymetrze przeciwnika. Wraz z Jasiem ostrzelaliśmy ich pozycje, ale oni odpowiedzieli silnym huraganowym ogniem. FAS dostał w wodzie, jego ciało unosiło się na tafli przejrzystej wody, która powoli zaczynała zabarwiać się na czerwono. RIB wycofał się zostawiając nas samych. „-4”.
Nie ma rady, trzeba się oderwać. Po śmierci FASa,Adam na spółkę z Jaśkiem przejęli dowodzenie - ten duet naprawdę moim zdaniem świetnie się uzupełniał. Szybko poderwaliśmy się z naszych pozycji i ruszyliśmy do ucieczki – wydaje mi się, że kogoś tam wtedy nawet trafiliśmy, ale ciężko było to wówczas stwierdzić. Uciekaliśmy dalej na południe, ale kiedy tylko straciliśmy kontakt wzrokowy z przeciwnikiem, odbiliśmy na zachód, by za kolejne dwieście metrów zawrócić w okolice ROMEO wychodząc na plecy przeciwnika. Ten manewr, choć był dość ryzykowny, przyniósł oczekiwany skutek – zgubiliśmy ogon.
Skryliśmy się w gęstym zagajniku na środku otwartego terenu, skąd mogliśmy obserwować plażę i miejsce, gdzie nas desantowali. Po przeciwniku nie było ani śladu (rozpłynął się równie szybko jak się pojawił). Dochodziła 0920, a Miki coraz wyraźniej wskazywał na zły stan psychiczny - trzeba było go natychmiast odprowadzić do punktu ewakuacji. Z komunikatów radiowych jakie do nas docierały na radiach PMR wiedzieliśmy, że nasi znajdują się teraz w punkcie MIKE, a to był tylko kilometr od naszej aktualnej pozycji. Miki mógł zatem sam dostać się do tego obszaru. Wysłaliśmy go samego – już po fakcie zastanawiałem się, czy to aby na pewno był dobry pomysł i rzeczywiście moje obawy szybko się uzasadniły. Kiedy Miki znikł za krzakami, usłyszeliśmy jeden, pojedynczy strzał, chyba z pistoletu. „A jednak-5”.
Zostaliśmy we trzech na terenie wroga, bez łączności. Zdani jedynie na siebie oraz nasze własne szczęście. Nasz oddział został rozbity w ciągu jakichś dwóch godzin od lądowania. Myśli o poległych towarzyszach trzeba było jednak zostawić na inny, bardziej spokojny czas. Nie jestem hazardzistą, ale ile postawiłbym na nasze szanse przeżycia tej całej kabały? Cóż, nad tym także wolałem się nie zastanawiać. Co do jednego miałem jednak rację: ta cała operacja źle się dla nas zapowiadała. Mówiłem to od samego początku…
ZWIERZYNA ŁOWNA
Czas płynął nieubłaganie, przez niemal godzinę walczyliśmy z tym chędożonym radiem, które nosiłem w plecaku. Było to jednak daremne, ten złom nadal tylko szumiał i trzeszczał. Została nam już chyba ostatnia, nieco szalona możliwość. Planowaliśmy użyć naszych radiostacji krótkiego zasięgu i modlić się, aby ich sygnał zdołał się przebić do FOBu. Wątpiłem w to rozwiązanie, przez co tym bardziej się zdziwiłem, gdy Adamowi rzeczywiście udało się nawiązać kontakt z naszymi. To był CCT.
– Charlie Tango, tu Brawo Foxtrot, czy mnie słyszysz… – Adam kilkukrotnie powtórzył tą komendę, gdy nagle usłyszeliśmy odpowiedź.
– Zgłaszam się, tu Charlie Tango, odbiór.
W tym momencie pojawiła się jakaś nadzieja: przyślą wsparcie, ewakuację i za niedługo będziemy już w domu. Zabawne, rzeczywistość okazała się trochę inna, ale w sumie czego można było oczekiwać (a raczej, czego ja oczekiwałem). Podczas gdy ja rozmyślałem o nadciągającym wsparciu, Adam kontynuował rozmowę z CCT.
– Oddział nawiązał kontakt z przeciwnikiem, stan obecny minus pięć, trzy osoby żyją. – szczerze powiedziawszy, dość otwarty komunikat jak na taką częstotliwość, ale w sumie, wtedy mi to za bardzo nie przeszkadzało. Chwilę później Adam nadał kolejny komunikat, który tym razem kompletnie rozłożył mnie na łopatki: – Dawać mi do radia szwagra…
Chyba bardziej nieformalnego komunikatu już sobie wyobrazić nie mogłem, chwilę później usłyszałem przez radio Beltusa i jego spokojne „No co tam Adaś”. Adam szybko streścił Beltusowi nasze obecne położenie (a to notabene za różowe nie było) i poprosił o dalsze instrukcje. Na radiu nastała cisza – zapewne „szwagier” przekazał nasz meldunek do sztabu. Jednak odpowiedź, jaką usłyszeliśmy, chyba nikogo z nas nie pocieszyła:
– Adam, sztab mówi abyście kontynuowali misję. – „no WTF. W trzy osoby, to na pewno dużo zdziałamy, ale cóż było robić”.
– Zrozumiałem, bez odbioru. – i nasza krótka rozmowa właśnie się skończyła. Jak byliśmy w dupie, tak tkwiliśmy w niej nadal. Z tą różnicą, że tym razem wiedzieliśmy na czym stoimy (a to w sumie też dobrze nie pachniało). Ale cóż, rozkaz to rozkaz.
Szybko zrobiliśmy „rekonesans" w naszych ładownicach i tu pojawił się pierwszy „zonk”. Brakowało amunicji – Jasiu i Adam mieli razem pięć magów, na dodatek dwa już lekko napoczęte. U mnie sytuacja wyglądała trochę lepiej: pięć pełnych magazynków i szósty podpięty do eLki. Trzeba było coś wykminić i to szybko, za długo siedzieliśmy już w jednym miejscu. Rozwiązanie wydawało się nader proste – ktoś idzie przeszukać trupy naszych, pozostali czekają tutaj. „I oczywiście padło na mnie, a może sam się zgłosiłem, w sumie nie mam pojęcia”.
Ruszyłem do ROMEO, który był oddalony od naszej pozycji o jakieś 400 metrów. Taka tam, mała przebieżka. Szybko przebiegłem otwarte pole i dopadłem do pobliskiego młodnika, pot spływał mi po czole. Dochodziła już 1100 i zaczynało się robić duszno. Już miałem ruszyć dalej, kiedy zobaczyłem nieżywego Mikiego - w dłoni trzymał pistolet, a w głowie miał pokaźnych rozmiarów dziurę, wszystko było zabryzgane krwią – samobójstwo…
Nie było jednak czasu na wyrzuty sumienia czy opłakiwanie towarzysza. Odwróciłem go na plecy i zacząłem grzebać po jego ładownicach. „Bliadź” – magi były strzaskane przez pocisk, który trafił go podczas pierwszej walki w ładownicę. Trzeba szukać dalej. Udałem się do miejsca spotkania z łodzią. FAS leżał teraz na plaży, widać arabusy przeszukały jego ciało. Na szczęście nie zabrali magazynków. Wciągnąłem ciało głębiej w ląd i zacząłem szabrować. „Zdobyłem” dziewięć magazynków (to powinno już wystarczyć). Zrzuciłem z siebie plecak i zacząłem wrzucać magazynki do środka, wtedy mój wzrok przeniósł się na to przeklęte radio.
Pięć minut później ruszyłem z powrotem do naszych, obok ciała FASa leżało teraz jeszcze osiem kilo złomu w postaci zepsutej radiostacji. Nie wiem czemu, ale powrotna droga zawsze idzie mi znacznie szybciej. Byłem już w połowie drogi, kiedy na radiu usłyszałem Jasia:
– Whiskey 02, gdzie jesteś. – moja nazwa kodowa, w sumie pierwszy raz słyszałem jak ktoś mnie nią wywołuje.
– Tu Jesion. Nie używaj kodu Whiskey, podczas tej operacji używa go jakaś inna ekipa.
– Okey… Chciałem tylko sprawdzić czy żyjesz.
– Żyję, mam co trzeba i zaraz u was będę. – „No to już z głowy” pomyślałem. Przynajmniej ten mały, jakby to ładnie ująć, „quest”, zakończył się sukcesem.
Kiedy dotarłem do naszych, rozdzieliłem amunicję i magazynki, które dostarczyłem. Niedługo później ruszyliśmy w drogę, na zachód. Wpierw jednak trzeba było przejść przez otwartą przestrzeń. Ruszyliśmy truchtem przed siebie. Dopadliśmy szybko na skraj lasu, a dalej, już pod osłoną, powoli maszerowaliśmy przed siebie – cel: baza wroga; misja: pojmać dwóch światowej klasy terrorystów.
Nie wiem dokładnie jak długo maszerowaliśmy, ale myślę, że około godziny. Powoli rezygnowaliśmy z ukrywania się i chodziliśmy środkiem drogi. Prawdę mówiąc, tak było nawet bezpieczniej. Marsz był dość uciążliwy. Czułem, że nogi zaczynają mi wchodzić w cztery litery – „dobrze, że przynajmniej nie dźwigałem już tego radia”. Wtedy Jasiu zauważył coś dziwnego.
Wojskowy pojazd wroga – wyglądał jak beczkowóz umazany czerwoną farbą. No taka metoda kamuflażu to się może i sprawdzała, ale podczas pożaru. Dookoła niego kręciło się sporo chłopa. Wydawało się, że oni też zdołali nas zauważyć. Nie miałem pojęcia co to za ustrojstwo, ale dobrze tego pilnowali. O ataku nie było nawet mowy.
Ostrożnie ruszyliśmy do tyłu i zeszliśmy z głównej drogi w kierunku bagien. Kiedy tylko zniknęliśmy z oczu wroga, odbiliśmy na północ. Manewr się opłacił. W chwili, kiedy my opuszczaliśmy obszar, widziałem jak wróg zaczynał przeczesywać bagna – „a niech sobie teraz szukają i te swoje sandałki moczą”. My w tym czasie dawno dopadliśmy do wzniesień i zaczęliśmy wspinać się na ich szczyt.
Kiedy wspinaliśmy się w górę, stwierdziłem: – „Już nie mogę.” – na to usłyszałem odpowiedź Adama:
– Nie ma co marudzić.
– Kiedy ja po prostu lubię marudzić. – do tej pory nie wiem co było w tym śmiesznego. Ja naprawdę lubię sobie pod nosem ponarzekać, bo to mi poprawia humor. Z drugiej strony zawsze mogłem się też zwyczajnie wyłączyć i ograniczyć się do mechanicznego parcia przed siebie, ale w tej sytuacji to chyba było raczej niewskazane – musiałem mieć wszystkie zmysły aktywne.
Idąc dalej skręciliśmy na północny-zachód, dzięki temu dostaliśmy się w okolice głównej autostrady, która zgodnie z mapą przecinała nasz obszar działań na dwie połowy. „Tu się zatrzymujemy” – ta komenda była chyba błogosławieństwem dla moich uszu. Bez zbędnych ceregieli gruchnąłem o ziemię – dobrze, że ten plecak ma QR, czasami Brytole wpadają na dobre pomysły.
Dochodziła 1240. Przerwa niestety dość szybko minęła, ale i tak dała mi zregenerować siły na dalszy marsz. Ustaliliśmy wspólnie, że idziemy na północ do strumienia, tam zatrzymujemy się na obiad. Obiad, hmmm…, to było wtedy takie piękne słowo. W dogodnym momencie przeskoczyliśmy przez autostradę, na szczęście bieda i bezrobocie w kraju sprawiały, że za dużo aut po drogach nie jeździ, toteż śmignęliśmy przez autostradę zupełnie niezauważeni.
Przez kolejne pół godziny maszerowaliśmy dość szybko, las był rzadki, więc ryzyko kontaktu znacznie wzrastało. Byliśmy już w połowie drogi do strumienia, kiedy Jasiu zarządził krótki odpoczynek – w sumie mi to nie przeszkadzało (nawet wręcz przeciwnie). Usiedliśmy pod drzewem – „osłony było niestety jak na lekarstwo". Pozostawała nadzieja, że nikt na nas nie wpadnie i nas nie zauważy. Usiadłem plecami do kierunku marszu, a karabin oparłem o drzewo. Jasiu i Adam rozmawiali o czymś, w sumie nie bardzo wiem o czym – wyłączyłem się.
W oddali słyszałem jadące co jakiś czas autostradą samochody. Ale moje myśli podążały już po innych krainach – niestety, moja artystyczna dusza sprawia, że w takich chwilach mam nadpobudliwą wyobraźnię i łatwo odpływam tracąc kontakt z rzeczywistością. Nagle otworzyłem oczy - Jasiu i Adam nadal rozmawiali między sobą, a Adam robił sobie kanapkę. Coś jednak było nie tak – nie potrafiłem jednak powiedzieć jeszcze co. Machinalnie moja ręka powoli sięgnęła po karabin, Jasiu spojrzał na mnie ze zdziwieniem i wtedy, ni stąd ni zowąd, z moich ust padło jedno ciche i przeciągłe „Kuuurr***…”.
Kiedy trzymałem już karabin, odwróciłem głowę - za moimi plecami, może jakieś dziesięć metrów od nas, maszerował sobie jakiś oddział. Jasiu i Adam zobaczyli ich chwilę potem. Jedno drzewo na trzech – „kiepska była ta nasza osłona”(niczym strzelcy na treningu, który oglądałem w Łodzi na terenie Polski, brakowało teraz tylko krzyków JEB JEB JEB, udających ostrzał).
Strzeliłem w powietrze chcąc zmusić nieco wroga do wycofania się – zadziałało. Wróg odskoczył do tyłu. Mieli ciężkie plecaki – chyba nasi. Krzyknąłem hasło: „JANEK”, słyszałem jakiś szmer, więc zaraz dodałem „POWTÓRZ” – nic, zero reakcji. Znowu „JANEK”, nadal cisza. Wtedy Jasiu, bez zbędnych zabaw, stwierdził:
– Walimy i do tyłu! – jak ja lubię takie komendy. Wymierzyłem w kolesia, który był najbliżej nas i nacisnąłem na spust, Jasiu celował do tego samego. Dostał, widziałem czerwoną mgiełkę tryskającą zza drzewa. Wtedy usłyszeliśmy jak odzywa się wrogi KM, no to teraz kita za siebie. Jak ci wariaci, zerwaliśmy się i wciąż odpowiadając ogniem uciekliśmy w jakiś gęsty młodnik sięgający może na półtora metra.
Czy to był przeciwnik? Cóż, metoda pasowała, zostali zaatakowani, wezwali QRF i teraz pewnie czekają aż przyjedzie. Widzieliśmy ich z naszej kryjówki, opatrywali rannego, ciekawe na czyje pójdzie konto – moje czy Jasia. A może jednak nasi? Niby byli na „ciężko”, tylko czemu w takim razie nie reagowali na hasła wywoławcze? Trzeba to było sprawdzić, radio PMR znów poszło w ruch – częstotliwość alarmowa, zobaczymy co dalej.
Adam zaczął nadawać.
Pierwsze wywołanie – nic, cisza. Drugie – to samo. Nagle za trzecim razem odzywa się Dingo. No to zaczyna się zabawa. Sprawdziłem w notatkach – Dingo, był taki oddział. No to jedziemy dalej.
– Dingo, czy jesteś może w pobliżu autostrady?
– Nie mogę powiedzieć. – „WTF do kwadratu!!! Autostrada mana obszarze działań 20km długości. Czy oni myślą, że na podstawie tej informacji ich złapią?! Przecież i tak namierza nas ciągle kolczuga!” Kolczuga, no to wiem, co to za beczkowóz stał wtedy na polu, ale teraz nieważne, trudno, brniemy dalej w tą zabawę na radiu.
– Dingo, czy widzisz gęsty młodnik z waszej pozycji? – „głupie pytanie z naszej strony, przecież jesteśmy w lesie, ale dobra, lepszy rydz niż nic”.
Odpowiedź mnie po prostu zjeżyła:
– Może tak, może nie… – Co to za odpowiedź?! Zamorduję tego radiooperatora, no normalnie gołymi łapami go rozerwę…
Dobrze, że wziąłem z ziemi jakiś patyk, to miałem przynajmniej na czym zęby zaciskać. Nie wytrzymałem jednak długo i powiedziałem Adamowi, by zapowiedział im, że będziemy ich autoryzować.
– „Dingo, przygotuj się do autoryzacji” – już widziałem ich miny jak usłyszeli to hasło. Skoro nawet odzewu nie znali, to już widzę jak zapamiętali całe szyfrowanie. Chwilę później wywołaliśmy hasło autoryzacyjne.
– Dingo, autoryzacja DELTA – poprawną odpowiedzią powinno być 2 zatem czekamy na odpowiedź. Mija prawie pięć minut, więc powtórzyliśmy na radiu „DELTA”. Nagle dostaliśmy odpowiedź „MIKE” – „nie no, bardziej się tego meldunku chyba rozbudować nie dało”. Na dodatek odpowiedź była zła, na szczęście załapałem ich to rozumowania – to byli jednak nasi.
– Dingo, wysyłamy zatem do was jednego z naszych będzie miał karabin nad głową.
Tym razem padło na Jasia. Jasiu wyszedł z młodnika, my trzymaliśmy się sto metrów za nim, ale w zasięgu wzroku. Podszedł do miejsca, gdzie nie tak dawno mieliśmy wymianę ogniową. Naprzeciw wyszedł mu jakiś człowiek z karabinem – dogadali się szybko i Jasiu skinął na nas abyśmy podeszli. Przeszliśmy obok nich i ruszyliśmy dalej w swoją stronę, na odchodnym Jasiu rzucił tylko: „Sorki za jednego rannego”. Skomentowałbym to, ale jakoś nie chcę rzucać mięsem…
Dwadzieścia minut później dotarliśmy w pobliże strumienia. Pora na obiad. Jako miejsce na obozowisko wybraliśmy dołek w ziemi o głębokości pół metra, dookoła niego rosły krzaki, a w środku niewielkie młode osice, dzięki czemu zagłębienie wyglądało jak naturalny bunkier z prześwitem do obserwowania okolicy w promieniu 360stopni. Odgarnąłem na środku dołka ściółkę dokopując się do piasku i postawiłem kuchenkę. Obok rozstawiał się Adaś, w tym momencie odezwał się Jasiu:
– Jak Adam zaczyna jeść to ja uzbrajam się w czujność. – w sumie racja, na naszym koledze od jakichś dwóch lat krąży klątwa: ilekroć sięga po jedzenie, albo kuchenkę, zawsze nas atakują (podczas spotkania z Dingo wtranżalał kanapkę). U mnie dziś na obiad Fasolka z boczkiem – „no i to mnie się podoba, no!”
Dwadzieścia minut później skończyłem jeść i zacząłem czyścić menażkę. Nie powiem, najadłem się do syta i wtedy usłyszeliśmy chrzęst. Adam kończył jeść, kiedy nagle znikąd pojawił się wrogi żołnierz z Islamskiej Republiki „czegośtam”. Przeszedł sobie spacerkiem metr od naszego obozowiska i poszedł dalej nieświadomy, że w jego głowę celowały trzy karabiny. No takie spotkanie nam wystarczy, trzeba się było pakować. Powoli, bez pośpiechu i bezszelestnie spakowaliśmy się do plecaków.
Kiedy już mieliśmy się ruszać, zobaczyliśmy oddział wroga idący w naszym kierunku – sporo ich było. Wtedy usłyszeliśmy komendę: „Dobra, są pięć metrów przed nami, rozciągamy tyralierę!” – wiedzieli o nas. Spojrzeliśmy po sobie i jak na znak zgodnie skinęliśmy głowami. Pora się zabawić – jak ginąć, to z przytupem. Byliśmy 300 metrów od głównego garnizonu wroga, ucieczka nie miała sensu.
Kiedy rozciągali linię otworzyliśmy ogień - kilku z nich na pewno dostało, wyraźnie ich zaskoczyliśmy. Chwilę po oddaniu pierwszego strzału wyskoczyliśmy z naszego bunkra, aby się trochę oderwać. Między mną a Adamem gałęzie zaczęły się łamać od przelatujących kul – chyba jakaś święta aura sprawiła, że nikt z nas wtedy nie dostał.
Jasiu poleciał do przodu, ja z Adamem przycupnęliśmy za pierwszą dobrą osłoną. Adaś zaczął strzelać, wróg wyraźnie parł na przód. Krzyknąłem do Adama starając się przekrzyczeć jego kałasznikowa:
– Adam, do tyłu, będę osłaniał. – Kiedy tylko mnie minął, otworzyłem ogień. Strzelałem ogniem pojedynczym, takie przyzwyczajenie ze snajperki. Posłałem po trzy strzały w najbardziej podejrzane punkty, nagle powietrze przeszył donośny krzyk – „ha, trafiłem”. Dobra, koniec pestek, zatem pora lecieć do tyłu. Podniosłem się i ruszyłem do Jaśka, który już otworzył ogień zaporowy.
W chwili gdy mijałem Jaśka, Adam poderwał się razem ze mną, przebiegliśmy przez jakąś drogę, za nią było półmetrowe wzniesienie, na którym stał Jasiek i osłaniał nas ogniem. Adam przeskoczył przez drogę, ale potknął się i padł przed samą skarpą. Chwycił rękoma za kępę trawy krzycząc: ”Jasiu, Jasiu!”. Raczkował po skarpie niczym jakieś niemowlę, aż wreszcie wgramolił się na górę.
Jednocześnie postawiliśmy huraganowy ogień zaporowy i skoczyliśmy do tyłu. To będzie nasz „last stand – ostatni bastion”. Wszędzie stały sterty pościnanego drzewa - idealna osłona. Jasiu został na pierwszej linii, Adam i ja stanęliśmy z tyłu. Ja miałem bronić prawej flanki.
Wróg zbliżał się na nasze pozycje, dopuściliśmy go jak najbliżej i otworzyliśmy ogień. Pierwszy dostał, leży na ziemi, ale wtedy ustrzelili Jaśka. Długa seria przeszyła jego ciało niemal zmiatając go z powierzchni ziemi. Zostało nas dwóch…
Wtedy ich zobaczyłem - podbiegli do miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą stał Jasiek. Otworzyłem ogień, padli na ziemię. Adam ostrzeliwał ludzi nadchodzących z lewej strony. Widziałem, że ubił przynajmniej jednego. Nagle dostał, zostałem sam.
Wycelowałem w gościa, który zdjął Adama, klęcząc za osłoną. Otworzyłem ogień, ale koleś zdążył się ukryć. Na dodatek ta moja osłona przeszkadzała mi przy celowaniu. Godząc się ze swoim losem, odczepiłem plecak i wstałem z ziemi. Strzeliłem w gości którzy nadchodzili naprzeciw, chyba trafiłem, obróciłem się w stronę, gdzie leżał Adaś - ktoś się do mnie skradał. Trzy szybkie strzały i koleś przylgnął do najbliższej osłony. Coś zachrzęściło po mojej prawej stronie, skierowałem tam lufę karabinu. Dwóch gości wspinało się po zboczu na moją pozycję, próbując mnie w ten sposób okrążyć. Wychyliłem się zza wzniesienia i posłałem w ich kierunku parę strzałów.
Trafiłem, chyba, bo koleś przylgnął do ziemi, a może tylko był w szoku? Bliadź, koniec magazynka, przyklęknąłem za osłoną i wydobyłem kolejny mag z ładownicy. No to co? Zaczynamy zabawę od początku - podniosłem się zza osłony. Trzy strzały i obrót, trzy strzały i obrót. Rytmicznie, ze stoickim spokojem, niczym automat tańczyłem w miejscu, starając się przygwoździć otaczającego mnie przeciwnika, który ciągle parł na przód. Znów koniec pestek, trzeba przeładować i wtedy coś szarpnęło moją głową, zatoczyłem jeszcze ostatni piruet i upadłem na ziemię. Uniosłem rękę i dotknąłem twarzy, miałem chyba strzaskaną szczękę. Nie byłem w stanie nawet krzyczeć rzęziłem tylko i jęczałem czekając na niechybną śmierć...
Wróg podszedł szybko, przeszukał moje kieszenie. Nawet nie zwracali uwagi, że jeszcze dycham. Jeden z nich uśmiechnął się parszywie i spojrzał na mnie „ten już nic nie powie” - zameldował do dowódcy. Przeciwnik zaczął znosić swoich rannych: trzy, trupy czterech rannych i brak apteczki, aby ich ustabilizować. Świetnie, wykrwawią się przynajmniej nim dojedzie Medevac. Radiooperator wezwał wsparcie medyczne. Jeden z żołnierzy podał moje notatki do ich dowódcy - usłyszałem tylko jedno zdanie, które sprawiło mi dużą radość: „Kur**, po grecku!” – a nie mówiłem, że tego nie przeczytają…
Niedługo później zapadła ciemność…
RAPORT - OPERACJA KASKADA
OBIEKT – BRAVO FOXTROT (BLACKFIELD)
Kontakt z oddziałem Blackfield został utracony niedługo po 1100. Ostatnie raporty oddziału Dingo wskazują, że żyli jeszcze o godzinie 1320.
Obecnie, od ostatniego kontaktu minęły już 24 godziny - należy zatem oficjalnie uznać, że oddział Blackfield zaginął (Missed in Action), podczas ciężkich walk, niedaleko głównego garnizonu wroga. Akcje poszukiwawcze na terenie wroga zostały przerwane i nie będą już kontynuowane.
Powiadają, że podczas pierwszej walki na obszarze Romeo, Blackfield zdołał umożliwić bezpieczne wprowadzenie czterech innych oddziałów. Powiadają, że Blackfield zadał dotkliwe straty stronie przeciwnika. Nikt nie jest jednak w stanie potwierdzić tych dwóch przekazów...
NA ZAKOŃCZENIE: OD AUTORA I OD BLACKFIELD
Jest to część ostatnia tego krótkiego opowiadania fabularnego - mamy nadzieję, że dobrze bawiliście się czytając niniejszy tekst.
Przy okazji, chcieliśmy serdecznie podziękować organizatorom imprezy KASKADA - szczególnie dla Dziusa (głównego dowódcy i logistyka naszej strony konfliktu). Naprawdę, świetnie się bawiliśmy i liczymy, że jeszcze nie raz spotkamy się na takich imprezach - "Do zobaczenia w celowniku".
Autorem artykułu jest "Jesion".
Autorami zdjęć są "Niedźwiedź" i "Jasiek".