GF Point 2014 – relacja z trasy
Na początku był telefon. Potem następny. I jeszcze następny. I jeszcze jeden. W ten sposób po raz kolejny skrzyknąłem grupę airsoftowych weteranów z Leniwca, których szlak bojowy – jeżeli dobrze by się postarać – przy odrobinie konfabulacji można wyprowadzać od bitwy pod Maratonem (Brodacz, Lex i Yogi – pozdrawiam!). Później w ruch poszła karta płatnicza. W ten oto sposób, w pewien lutowy wieczór znaleźliśmy się w nieco już wysłużonej, ale wciąż wiernej Sienie, z wysiłkiem mknącej na południe po drogach i bezdrożach na spotkanie nieznanego.
W tym miejscu chciałbym wyjaśnić jedną rzecz – moja relacja ma na celu przedstawienie imprezy z perspektywy zwykłego uczestnika wydarzeń, czyli gościa gramolącego się pod górkę, przeklinającego pod nosem każdy z blisko 20 kilogramów obciążenia oraz organizatora, który wpakował go w tę kabałę i jeszcze kazał sobie za to zapłacić równowartość biletów do kina dla ciebie i tej uroczej koleżanki, którą poznałeś jakiś czas temu w barze. Po większość technicznych detali musicie udać się do Regdorna, który przemieszczał się z checkpointa na checkpoint ogrzewaną terenówką dla prasy (wyposażoną w zestaw drinków, hostessy i zawsze świeże pomelo) lub specjalnie dla niego zbudowanymi schodami ruchomymi. Ja nie wszystko widziałem i nie wszędzie dotarłem, a tam gdzie byłem, to pewnie i tak przeoczyłem połowę niuansów, bo ślepy jestem jak kret. Tyle tytułem wstępu.
Po pełnej przygód i magii podróży przez wioski i lasy Dolnego Śląska, w okolicach godziny 22:00 dotarliśmy do naszego miejsca przeznaczenia, czyli Centrum Sportu i Rekreacji w Walimiu (skądinąd ładnego, aczkolwiek konkretnie zapuszczonego miasteczka). Postanowiliśmy bowiem skorzystać z gościnności ekipy Gunfire, która obiecała ugościć nas iście po królewsku – własnym kawałkiem podłogi na sali gimnastycznej oraz toaletą. Dla weekendowych komandosów to aż nadto luksusu. Dobrze było zauważyć, że organizatorzy wyciągnęli wnioski z zeszłego roku, umożliwiając rejestrację także w dzień poprzedzający zawody. Dzięki temu uniknęliśmy wystawania skoro świt w kolejce przypominającej te rodem z poprzedniego ustroju i mogliśmy pobawić się trochę gadżetami od sponsorów zanim zupełnie o nich zapomnieliśmy. Co więcej, nagrody w postaci jakiegoś miliarda replik do wyboru (do tylu się doliczyłem, ale zawsze byłem cienki z matmy) można było oglądać i macać przez cały czas trwania imprezy, a nie tylko po zakończeniu biegu więc do woli mogliśmy zapoznać się z rzeczami, które z pewnością wygra kto inny. A szkoda, bo kałachy E&L wyglądały bosko.
Poranek dla wielu mieszkańców kurnika na sali gimnastycznej rozpoczął się dokładnie w taki sam sposób, jak pierwsza pobudka Maksa i Alberta w 2044 roku. Reakcja też była podobna. Już zrobiło się zabawnie, a wybiła dopiero 5:45. Z racji tego, że w międzyczasie nie zdarzyło się nic specjalnie zajmującego, poza przybyciem równie licznej grupy uczestników odpuszczających sobie nocleg, pozwolę sobie przyspieszyć nieco bieg wydarzeń i przeskoczyć do omawiania odprawy…
… która niczym mnie nie zaskoczyła. Nie powiedziano nam nic nadzwyczajnego, czego byśmy się nie spodziewali (za rok proszę o żołnierski dowcip). Osobiście czekałem na rozdanie map. Bardzo fajnie, że tym razem wydrukowano je na sztywniejszym i wilgotnoodpornym materiale. Rzut oka wystarczył, aby się przekonać, że poziom trudności nie poszedł, a pocwałował w górę. Na Ślęży kategoria Professional miała do przejścia 10 punktów, umieszczonych po kolei na trasie. Żadnych niespodzianek. W tym roku checkpointów było 12. Rozrzuconych losowo. Po całej okolicy. Z czego kilka na szczytach gór. Kilku gór. Jeszcze ostatnie przykazania i pora na start. Większość zawodników rozpoczęła marsz od biegu, przechodzącego po 20 metrach w świński trucht, a po kolejnych 40 – w krok taktyczno-spacerowy. Jeden natomiast zaczął marsz od wywrotki. My zaś rozpoczęliśmy marsz od marszu, a w dodatku marszu w zupełnie inną stronę niż wszyscy. Nonkonformiści, cholera.
Pomimo tego, że organizator „surowo zakazał pod groźbą kary” współpracy pomiędzy zawodnikami, my zdecydowaliśmy się działać zespołowo. Po pierwsze dlatego, że wieki się nie widzieliśmy, po drugie dlatego, że w kupie zawsze weselej, a po trzecie – ukaraliśmy się właściwie sami, bo na każdym checkpoincie traciliśmy cztery razy tyle czasu, co ludzie działający w pojedynkę. Nasze pierwsze kroki prowadziły na punkt 1, bo wydawał się pusty i bliski. Na przełaj przez wzgórza i podziwiając piękne widoki. Zanim tam dotarliśmy udało mi się wtarabanić na cudze podwórko, wpakować w drapiące krzaki, wlecieć do strumienia i wleźć w płot. Witaj wesoła przygodo!
Checkpoint 1 był chyba najweselszy ze wszystkich, bo zlokalizowany w najbliższych okolicach wejścia do kompleksu Riese. Skonsumował nam prawie 2 godziny całej imprezy. Żeby otrzymać perforację na karcie zawodnika, należało zaliczyć SIEDEM (sic!) podpunktów, z czego cztery mieściły się pod ziemią. Zaczęliśmy od fajniejszej, podziemnej części, gdzie można (nie trzeba) było rozwiązać test z wiedzy o kompleksie i zaliczyć strzelnicę airsoftową w zamian za odjęcie kilku minut od czasu przejścia trasy. Pozostałe dwa punkty polegały na podbiciu karty i zaznaczeniu swojej obecności. Ostatni był o tyle zabawny, że znajdował się na końcu zalanego korytarza, w miejscu, do którego podobno można było dostać się naokoło po schodach. My oczywiście zrobiliśmy to inaczej. Nie zauważyliśmy schodów i byliśmy święcie przekonani, że jedyną drogę do punktu stanowią zacumowane przy podziemnej przystani łodzie dla turystów. Dumni z siebie wleźliśmy do środka, chwyciliśmy w ręce wiosła i chwaląc pod Niebiosa pomysłowość orga popłynęliśmy mniej więcej prosto. Co prawda przeszło mi przez myśl, że jedna osoba nie dałaby sobie z łódką rady, ale nie chcąc psuć zabawy innym zabrałem się za wiosłowanie. Miny nazistów czekających na ostatnim punkcie, kiedy przepływaliśmy obok nich były warte zdjęcia, którego im nie zrobiłem. Zresztą reakcja organizatora, jak już o wszystkim się dowiedział, też była niczego sobie. Okazało się, że łódki jednak nie było w planie. Co by się nie działo później, wiedziałem, że na pewno nie będę żałować spędzonego tu czasu i wydanych pieniędzy.
Po zwróceniu łodzi wyjściu z podziemi, zostały nam jeszcze trzy podpunkty na powierzchni – jeden polegał na zjechaniu z gracją worka ziemniaków na linie desantowej z ok. 10-15 metrowej skarpy, kolejny na wyciąganiu spod ziemi kawałka betonu ważącego 15 kg, a ostatni po prostu na podbiciu karty. Po zaliczeniu wszystkich zadań, udaliśmy się na checkpoint 7, gdzie kategoria Basic była przeczołgiwana za pomocą pompek i pajacyków. My na szczęście mieliśmy się jedynie tam zalogować. I dobrze, bo po dość forsownej wspinaczce kozimi ścieżkami, jednemu z naszych zaczęło dawać się we znaki kontuzjowane kolano, a drugiemu siadł już wcześniej przeciążony kręgosłup. Nie bardzo miałem ochotę zostawiać ekipę, ale zostałem do tego niejako zmuszony jawną groźbą kopa w zad, jak tylko odzyskają siły, żeby ruszyć dalej. Chcąc nie chcąc – rozdzieliliśmy się i każdy rozpoczął marsz na własną rękę. Miałem jeszcze sporo sił, więc do punktu 5 (ważenie plecaków) dotarłem już sam z dość sporą przewagą nad kamratami. Następny w kolejce był checkpoint 9. Tam otrzymałem koordynaty punktu 9a, na który miałem się obowiązkowo udać.
Polecenie zrozumiałem rzecz jasna zupełnie inaczej niż pozostali. Stwierdziłem – zresztą słusznie – że „obowiązkowo” wcale nie oznacza „niezwłocznie”, więc zanim udam się na 9a, mogę zahaczyć o checkpoint 11, żeby potem się nie cofać. „Jedenastka”: okazała się punktem bardzo zdrowym, przeznaczonym wyłącznie dla kategorii Professional i prowadzonym przez powszechnie rozpoznawanego przez niektórych Recona z SGO, organizatora „Weekendu Zwiadowców”. Zabawa polegała na znoszeniu i wnoszeniu skrzynek z amunicją po schodach, bieganiu po ruinach kasyna oficerskiego, robieniu przysiadów i szukaniu człowieka zatrzymującego stoper. Cały pic polegał na tym, żeby zdążyć w 3 minuty, bo inaczej częstowano nas szczodrze karnymi minutami. Przekroczyłem czas o kilkanaście sekund. Niby mogłem dać z siebie więcej, ale wolałem to zrobić na ¾ gwizdka i oszczędzić siły na później. Chwilę potem okazało się, że słusznie wybrałem. Na 9a schodziłem dość stromą ścieżką, gdzie minąłem kilku zawodników Professionala w stanie przedzawałowym. Po zejściu w okolicach Osówki czekał mnie jeszcze kilometrowy spacer na punkt 9a. Czymże byłby jednak GF Point, gdyby wszystko było tak proste. Po drodze niespodziewanie napadł na mnie punkt 9b, gdzie spotkałem Brodacza gawędzącego sobie miło z obsługą o pożyteczności płynącej z górskich spacerów.
Okazało się, że gdybym nie kombinował i poszedł na 9a, jak orgowie w domyśle przykazali, otrzymałbym koordynaty punktu 9b. Co się stało, to się nie odstanie, więc obsługa 9b po prostu pozbyła się problemu, wysyłając mnie niejako „pod prąd” na 9a. Przy okazji kazali mi założyć okulary i „mieć oczy dookoła głowy”. Już po chwili okazało się dlaczego. Z krzaków kilkadziesiąt metrów ode mnie wyskoczyły dwie postaci w niemieckich garnkach na głowach i okrutnie szpetnych maskach, chyba równie zaskoczone co ja. Chwila konsternacji minęła błyskawicznie. Wycelowali we mnie i zaczęli krzyczeć coś o jakimś auszwajsie. Na tak postawione ultimatum – w dodatku jeszcze nie niemiecku – zareagowałem w jedyny możliwy, chyba genetycznie uwarunkowany sposób. Wpiąłem maga i odkrzyknąłem, że ja im, murwa kać, pokażę auszwajsa. Jestem chyba nienajlepszym dyplomatą, bo otworzyli ogień. Na szczęście na horyzoncie pojawiła się większa grupa zawodników, która ściągnęła na siebie ogień. Przy takiej obfiości celów, przeciwnicy uznali, że szkoda na mnie amunicji i ze starcia wycofałem się po angielsku.
Brudny i zmęczony, ale za to żywy dotarłem do 9a, gdzie po kolejnej spowiedzi ze swoich uczynków od czasu wyjścia z „dziewiątki”, mogłem udać się na przełaj do punktu 3. Tam po potwierdzeniu obecności ruszyłem dalej na punkt 2, czyli strzelnicę airsoftową. Po drodze spotkałem Lexa i Yogi’ego, zmęczonych, ale szczęśliwie wracających do bazy. Ja postanowiłem zaliczyć jeszcze punkt 4, z racji tego, że zostały mi dobre 2 godziny czasu do zamknięcia rejestracji. Po mniej więcej 30-40 minutach rycia pod górkę, dosłownie metr po metrze, dotarłem do celu. Zabawa polegała na zgadywaniu nazw i przeznaczenia różnych gadżetów airsoftowych pokazanych na zdjęciach. Po uzyskaniu upragnionego zaliczenia, dosłownie zbiegłem z góry i pognałem do mety. Zostały mi do zaliczenia jeszcze cztery checkpointy i 45 minut do ich zamknięcia o 16:30. W zasadzie byłem w stanie oblecieć jeszcze jeden, ale w myśl zasady, że lepiej mieć wróbla w garści postanowiłem zakończyć zabawę w tym miejscu. Po drodze do bazy udało mi się jeszcze przegonić graczy kategorii Basic schodzących z „czwórki”, kiedy ja się tam wspinałem i to w zasadzie koniec całej wyprawy. Zostało jeszcze tylko wykruszanie błota ze spodni (tak, tak…), grochówa, koncert jakiegoś bardzo głośnego zespołu, który w większości przejadłem i przespałem, niezałapanie się na masaż (kolejki jeszcze większe niż do macania replik. Dziwne) i rozdanie nagród z którego masa filmików i relacji pojawi się wkrótce, bądź też już wisi na necie, więc szczegóły sobie odpuszczę. W mojej kategorii obyło się bez niespodzianek. Po raz kolejny podium należało do robotów z Formacji Śląsk, za co należą im się gratulacje. Zresztą należą się one wszystkim zwycięzcom a także wszystkim tym, którzy przyjechali na południe zmagać się z własnymi słabościami i pomimo trudów nie mazali się, tylko zaciskając zęby parli do przodu. Dzięki, że przyjechaliście. Byliście świetni.
Słowem podsumowania
Impreza była fenomenalna, chociaż z relacji może to nie wynikać, bo opisałem głównie łażenie od punktu do punktu. Dlatego dobrze, że są zdjęcia i mapy. Na tej podstawie każdy może się przekonać, że łatwo nie było. Wypad został super pomyślany, dobrze poprowadzony i przede wszystkim był jeszcze lepszy niż rok temu. Kilka zgrzytów się trafiło, ale to kosmetyka i nic o czym warto pisać. Poprzeczka poszła ostro w górę i jeżeli wierzyć orgom – na tym nie koniec. Już teraz czekam na edycję 2015 i inne sygnowane marką GF Point nowości. Panie i panowie – oby tak dalej!
Co do swojego występu, to mam mieszane uczucia. Samotnie niby mogłem wykręcić więcej kilometrów i checkpointów, ale w towarzystwie dawno niewidzianych kompanów bawiłem się tak znakomicie, że praktycznie nie mam czego żałować. Przyjechaliśmy, sprawdziliśmy się i każdy z nas nauczył się czegoś nowego. GF Point oficjalnie otrzymuje Znak Jakości Weteranów Leniwca. Genialne widoki, znakomita przygoda i sięgający podłogi szczękopad kolegów z pracy po zadaniu najbanalniejszego – „To jak tam weekend?” – pytania poniedziałku gwarantowane!