Wszystko było na swoim miejscu. Gęsty las, komary, wilgotność, wysoka temperatura i duchota zwiastująca rychły deszcz. W sobotę 28 czerwca, odwzorowanie wietnamskich warunków atmosferycznych można było uznać za niemal perfekcyjne. Tego właśnie weekendu odbyła się szósta edycja zlotu „Good Morning Vietnam” organizowanego przez Dzikusy ASG Team w okolicach wsi Bugaj.
Z uwagi na oczywiste ograniczania budżetowo-czasowe, Dzikusy nie były w stanie dokładnie oddać wojennego nastroju panującego pół wieku temu w dżungli na drugim końcu świata, ale trzeba im przyznać, że bardzo ładnie upodobnili swojskie brzozy i klony do palm kokosowych oraz pędów bambusa, a rodzime komary do bezlitośnie malarycznych moskitów. Przygotowywanie lasu na przyjęcie gości rozpoczęło się mniej więcej dwa miesiące przed pierwszym wystrzałem na polu walki, a przez ostatnie dwa weekendy po terenie gry grasowała koparka tworząca tunele dla Vietcongu, umocnienia wietnamskiej bazy i rozrzucone po lesie zamaskowane bunkry.
Sam poligon w podpoznańskim Bugaju ma z pewnością potencjał, zwłaszcza po rozbudowaniu go o dwie naprawdę duże bazy, z czego jedna dysponuje podziemiami. Bywałem tam kilkukrotnie przy okazji wielu scenariuszy organizowanych przez Dzikusy i nawet przed „ulepszeniem” był to teren paradoksalnego typu „wszędzie blisko, a daleko”. Pokonanie 100 metrów przy takich uwarunkowaniach okupione jest stratą kilku oddziałów i zajmuje niekiedy pół godziny rzęsistego obsadzania lasu kompozytem. Jeżeli dodacie do tego po 80-100 osób na stronę oraz pirotechnikę, to otrzymacie w rezultacie tak radosną wyżynkę, że po powrocie do domu z pogardą spojrzycie na wszelkie komputerowe strzelaniny.
Przez ostatnie sześć edycji coraz ostrzej śrubowano wymogi stylizacyjne, a znakomita większość graczy bardzo wzięła je sobie do serca. Moim zdaniem przełożyło się to na nieco niższą niż zazwyczaj frekwencję, gdyż liczba uczestników nie przekroczyła 60 osób, aczkolwiek organizatorzy stwierdzili, ze w przypadku graczy stawiają bardziej na jakość niż ilość. Nie było mowy o kompromisach. Żadnych wywróconych na lewą stronę flecków, szyn RIS na replikach, a na przyłapaniu z kolimatorem i palsami to w ogóle należało spodziewać się sądu kapturowego. Kontakt pomiędzy sztabami a kwaterą główną zapewniały telefony polowe, natomiast łączność w polu odbywała się za pośrednictwem przenośnych radiostacji plecakowych.
Warto zaznaczyć, że GMV to nie zwykły, typowy zlot. Bardziej pasuje tu określenie „wyjazd integracyjny z elementami airsoftu”, z czym organizatorzy wcale się nie kryją i czynią z tego swój znak firmowy. Twierdzą, że już dawno przestali się oszukiwać, jakoby główny cel imprezy stanowiło strzelanie. Samej gry rzeczywiście jest niewiele. Z edycji na edycję zajmowała coraz mniej czasu, by w końcu ustabilizować się na pułapie 8-9 godzin rozrzuconych na sobotę i niedzielę. Większość wyjazdu przeznaczona jest właśnie na integrację, co oznacza głównie wspólne grillowanie, grę w siatkówkę i rozmaite turnieje z nagrodami ufundowanymi przez sponsorów (pojedynki rewolwerowców, strzelnica dynamiczna i tym podobne przyjemności). W miarę kolejnych edycji okazało się, że taka forma zabawy odpowiada uczestnikom imprezy najbardziej. O dziwo, mimo takiego podejścia nie zaobserwowałem problemów z alkoholem, tj. popijania sobie w trakcie rozgrywki, co niestety zdarzało się już na kilku imprezach, w których miałem okazję uczestniczyć.
Dzikusy twierdzą, że ich celem jest stworzenie alternatywy dla pewnego majowego zlotu. U nich nie trzeba obawiać się, że nagle z namiotu zniknie komuś sprzęt, a twój dowódca będzie bardziej zajęty walką o utrzymanie postawy wertykalnej niż kombinowaniem jak dopiec przeciwnikowi. Ja osobiście jestem zwolennikiem zlotowania w terenie a nie „taktycznego biwaku”, ale znam wielu ludzi, którzy preferują ten drugi model, co też jest na swój sposób fajne. W jaki sposób by na to nie patrzeć, z filmów i dokumentów wynika, że podobne podejście prezentowali całkowicie kontraktowi żołnierze w Wietnamie więc takie zachowanie ma jakieś historyczne uzasadnienie.;]
Z racji ograniczonego zasobu godzin dostępnych w ów weekend, baterię zamiast do repliki wsadziłem do aparatu i uczestniczyłem w rozgrywce jako frontowy fotograf. Żadnych odblaskowych kamizelek. Same ujęcia z poziomu gleby, robione pod ostrzałem trzydziestu gości, których życiowym celem jest odesłanie cię w kawałkach (po angielsku brzmi to o wiele zabawniej, serio) na łono Abrahama. Muszę oddać, że rozgrywka – pomimo tego, że bardzo krótka jak na mój gust – miejscami była naprawdę intensywna. Na tyle, że całą pierwszą godzinę gry spędziłem przytulony do ściółki, śmigając jak głupi techniką „na robaka”.
Po niewielkim poślizgu czasowym – spowodowanym najwidoczniej nieprzestrzeganiem ciszy nocnej poprzedniego wieczoru – miała miejsce krótka odprawa z omówieniem ostatnich szczegółów i zasad bezpieczeństwa. Zabawę rozpocząłem po stronie amerykańskiej. Ich baza była schowana gdzieś tam głęboko w lesie, więc nie chciałem później tracić czasu na błądzenie i bezsensowne poszukiwania. Po krótkich problemach spowodowanych niedostateczną liczbą toreb dla medyków (na zlocie zastosowano skrajnie uproszczony RED System) ruszyliśmy do boju.
Po sygnale rozpoczęcia rozgrywki przyłączyłem się do oddziału dowodzonego przez Rzufia. Chłopaki bohatersko znosili wszelkie przeciwności losu do momentu pierwszego kontaktu z przeciwnikiem. Czyli przez mniej więcej 3 minuty. Znakomicie zamaskowany Wietnamczyk rozwalił dwóch, w tym oczywiście medyka. Na całe szczęście w pobliżu znajdowała się drużyna wsparcia złożona z członków ekipy Kawaleria uzbrojonych właściwie wyłącznie w M60.
W chwili gdy przyszli nam z odsieczą, poczułem się jak gdyby tuż obok odpalono nagle kilka kosiarek naraz. Możliwe, że przez ostatnie 5 lat wystrzeliłem więcej kulek niż oni podczas tego jednego szturmu, aczkolwiek nie jestem tego pewien. Za to ja z pewnością przez ten czas zlikwidowałem więcej niż jednego przeciwnika, bo aż tylu się ich ukrywało w ostrzelanym przez nich rejonie. Cóż, tak podobno wyglądała ta wojna. Kto widział „Full Metal Jacket” ten wie. Po jakimś czasie jednak i Kawaleria uległa pod naporem przeciwników, a ja przyłączyłem się do kolejnego oddziału, który również odpadł w swoim pierwszym kontakcie. Na szczęście zanim zacząłem posądzać się o wybitnie defetystyczny wpływ na sojusznicze oddziały, Wietnamczycy do których przystałem później, wykazywali znacznie mniejszą skłonność do podróżowania w stronę respa. Sieczka była konkretna. Właściwie gdzie się nie pojawiłem, tam miała miejsce jakaś potyczka.
Żałuję, że nie mogłem zostać na całości imprezy. Przekazałbym pełniejszą relację. Wyjechałem po „przerwie obiadowej”, czyli po zapewnionej przez organizatorów grochówce z wkładką, którą można było wlewać w siebie do oporu, a i tak sporo zostało. W międzyczasie uczestniczyłem jeszcze w kilku akcjach Amerykanów, którzy na pewien czas odzyskali inicjatywę w polu, jak i uczestniczyłem w obronie wietnamskiej bazy. Na plus muszę dodać, że Dzikusy skonstruowały własne RPG-7, robiące w polu co prawda wiele huku i zamieszania, ale niestety niewiele ponad to. Mniejsza z tym. To prototypy.;]
Osobny akapit obiecałem poświęcić jednemu z Dzikusów, który podczas zlotu wykazał się nie lada poświęceniem. Grom – bo o nim mowa – odpowiedzialny był za zadania, wykonywane przez obydwie strony konfliktu. Ochotniczo zgłosił się do bardzo niewdzięcznej roli rannego oficera z pourywanym „tym i owym” (mowa o ręce i nodze), uwięzionego w rozbitym M113. Poświęcił się, żeby uczestnicy na punkt opatrunkowy zanieśli faktycznie wyjącego z bólu i krwawiącego jak prosię człowieka, a nie wypchaną słomą gumową lalę. Zgodnie z moimi oczekiwaniami – nikt go nie docenił.
Wszystko byłoby super, gdyby nie fakt, że sztab o Gromie zapomniał, więc Amerykanie nic o nim nie wiedzieli. Przez 3 godziny leżał w kałuży sztucznej krwi, w akcie desperacji odpalając „Achtunga” i błękitną świecę, licząc na to, że ktoś się nim zainteresuje. Wszystko na próżno.
Grom pokuśtykał do sztabu z zamiarem zrobienia awantury. Tam solidnie zmyto mu głowę za opuszczanie stanowiska i odesłano z powrotem. Jego śladem wysłano oddział Wietnamczyków z zadaniem wysadzenia transportera w cholerę, co też ochoczo uczynili. Jednak Grom nie poddał się tak łatwo. Uparł się leżeć tam tak długo, aż Amerykanie sami przyszli, żeby oznajmić, że mogliby go uratować, ale tego nie zrobią, bo po pierwsze misja jest obrzydliwie trudna (transporter cały czas był w polu ostrzału wietnamskich snajperów), a poza tym jak dla nich, to może tam sobie leżeć i kwiczeć do wieczora, bo za te zadania z dźwiganiem skrzynek wypełnionych kamieniami na drugi koniec mapy, to na nic lepszego nie zasługuje. Przyznam, że było mi go trochę szkoda. Ale tylko trochę, bo dzięki niemu spędziłem kilka ładnych minut niemal tarzając się po glebie ze śmiechu. Dzięki Grom – moim zdaniem warto było.
Podsumowując – co prawda sam nie uczestniczyłem aktywnie w rozgrywce, a co więcej nie śledziłem zmagań podczas drugiego dnia zlotu, ale z opinii uczestników wynika, że obserwowana przeze mnie próbka była więcej niż reprezentatywna. Wszyscy, którzy lubią ten typ imprez powinni dać jej szansę w przyszłym roku. Dzikusy organizują przeróżne typu rozgrywek już od 2008 roku, więc co jak co, ale obcykani w temacie to oni z pewnością są. Wiedzą czego potrzebują gracze, którzy niespecjalnie przepadają za tarzaniem się w brudzie i błocie w każdych warunkach pogodowych.
Co by nie mówić, polecam tę imprezę każdemu, kto szuka pomysłu na weekend pod koniec czerwca. Będziesz mieć okazję postrzelać intensywnie i z klimatem, napchać się grochówki, uzupełnić braki białka karkówką z grilla, wychylić piwo w słusznym towarzystwie, przyćmić wszystkich opowieściami swoich airsoftowych przygód i być może nawet wygrać coś fajnego w turnieju rewolwerowców. Jeżeli po tych wszystkich patrolach, mil-simach, marszobiegach taktycznych i treningach nie masz okazji odmóżdżyć się przez chwilę w ten sposób, to cóż… Chyba nie pochodzisz z planety Ziemia.;]