Trwa ładowanie...

Twoja przeglądarka jest przestarzała. Niektóre funkcjonalności mogą nie działać poprawnie. Zalecamy aktualizajcę lub zmianę przeglądarki na nowszą.

GF Point 2015 oczami uczestnika
GF Point 2015 oczami uczestnika

GF Point 2015 oczami uczestnika

GF Point 2015 oczami uczestnika
GF Point 2015 oczami uczestnika
Ten artykuł pochodzi ze starszej wersji portalu i jego wyświetlanie (szczególnie zdjęcia) może odbiegać od aktualnych standardów.

Od czasu imprezy minęło już ładnych kilka tygodni. Nie jest to jednak do końca spowodowane naszym refleksem godnym szachistów. Trochę czasu trwało uzyskanie kilku istotnych informacji od organizatora - Gunfire.pl, a poza tym poczekaliśmy na wyniki Expedition Amundsen 2015, w której startowała Formacja Śląsk - zwycięzcy tegorocznego GF Pointa. Dlaczego? Bo tu i tam odwalili dobrą robotę. Tyle tytułem wstępu. Czas na konkrety.

 

WMASG - patronat

GF Point organizuje fundacja Gladius przy wsparciu Gunfire oraz współpracy z firmą Selenge odpowiedzialną za logistykę imprezy. Śledząc WMASGowe archiwa można natrafić na relację z pierwszego GF Pointa. Widać, jaki impreza zrobiła przez te lata skok. W tym roku w rajdzie uczestniczyło 272 ludzi, podzielonych na 3 kategorie (89 w kategorii BASIC, 83 w kategorii PROFESSIONAL i 25 4-osobowych zespołów w kategorii TEAM), wspomaganych przez ok. 100 wolontariuszy. Prawdziwe mrowie ludzi. Aż chciałoby się powiedzieć - rzesza.

 

Mało brakowało, żebym się tam nie pojawił. Przygotowując się – o ironio – do GF Pointa przeciążyłem kolano i jeszcze na 2 tygodnie przed marszobiegiem miałem problem ze sprawnym wchodzeniem po schodach. A to stanowiłoby niejaką przeszkodę podczas imprezy, gdzie zmiany wysokości są wpisane w scenariusz. Szczęśliwie, po przezwyciężeniu tego i kilku mniejszych problemów, w piątkowy wieczór pojawiłem się w znanej z zeszłego roku bazy rajdu w Górach Sowich (Centrum Sportu i Rekreacji w Walimiu). Towarzyszył mi Yogi, któremu udało się mniej więcej wyleczyć dłuższą kontuzję pleców. Resztę ekipy dorwało życie.

 

Przed rejestracją zdążyliśmy na odprawę kategorii Team. Chłopaki nie miały lekko – pokonywali dłuższą trasę, mieli do wykonania więcej zadań, a wyruszali o 22:00 po to, żeby skończyć o tym samym czasie, co reszta, czyli najpóźniej w sobotę o 17:00. Obciążenie oczywiście takie samo jak w kategorii Professional (10 kg plecak, 2,5 kg giwera i 2 kg oporządzenie). Z tego, co dowiedziałem się od organizatorów, wiele ekip zrezygnowało w trakcie. Tym większy szacunek dla tych, którzy wytrwali.

 

Jak dowiedziałem się później, pierwszej nocy z uwagi na kontuzje i problemy kondycyjne odpadło 6 drużyn. Kolejna ruszyła w trasę dzienną niekompletna. 18 kontynuowało marsz zgodnie z założeniami. Jeden uczestnik skręcił kostkę w tak niefortunnie śliskim miejscu, że mógł go stamtąd ściągnąć jedynie GOPR. Nocne zadania charakteryzowały się sporym rozstrzałem czasowym - najszybsza drużyna wykonała je w 59 minut, a najwolniejsza w 2 godziny 23 minuty. Po ukończeniu tzw. "Prologu", ekipy miały udać się do jednego z pensjonatów, by po odpoczynku kontynuować zmagania od 8 rano z resztą uczestników. Jak widać - działo się sporo.

 

Nas to jednak nie dotyczyło. Kiedy Teamy zniknęły na horyzoncie, wtaszczyliśmy nasz majdan do rejestracji. Po procedurze ważenia sprzętu trudno oczekiwać rewolucji. Jedyne co nas zdziwiło to fakt, że giwera Yogiego według wskazań urządzenia ważyła 2,3 kg, zaś po podpięciu magazynka, jej waga wzrosła do 3,3 kg. Ogólnie biorąc pod uwagę całość sprzętu to wagowo wypadliśmy podobnie. W tym roku przekroczyłem minimalny ciężar o jakieś 8-9 kg (plecak 15-16 kg, replika i oporządzenie po ok. 4 kg). Wiedziałem, że tylko sobie utrudniam i tak niełatwą przeprawę, ale na takie wyjścia z reguły biorę sprzęt, który normalnie zabrałbym na taktyczny wypad z nocowaniem zimą do lasu. No dobra, nie wziąłem dość jedzenia, karimaty, granatów, czy pistoletu, ale waga innych gratów zrobiła swoje.

 

Rano spotkaliśmy kilku znajomych z PMC Poznań. Nawet pojawił się pomysł, żeby przemierzać trasę razem i na zdjęciu grupowym widać nas jeszcze obok siebie. Niestety, w zawierusze spowodowanej startem gdzieś przepadli. Trudno. My skierowaliśmy się na mniej-więcej południe. Kiedy większość uczestników postanowiła śmiało zaatakować makabryczne podejście na punkt 6, ewentualnie po podbiciu karty na punkcie 7 wspinać się niczym kozice po stromej skarpie, wraz z Yogim zdecydowaliśmy się na spacer do „czwórki” oddalonej od miejsca startu o jakieś 5 km.

 

Jeszcze słowo o odprawie – od zeszłego roku nie zmieniło się właściwie nic poza numeracją i lokalizacją niektórych punktów. W dalszym ciągu kolejność zdobywania perforacji na karcie startowej zależała od widzimisię uczestników i w kategorii Pro nadal było ich 12. Chociaż nie umknęła mi jedna, drobna korekta w stosunku do GFP 2014. Tym razem org po przybyciu na punkt 9, „nakazywał” udanie się natychmiastowo na punkt 10. Widzę, że organizatorzy czytali moją zeszłoroczną relację i nie umknęły im moje drobne przygody. Chwali się.

 

Wracając do przerwanej historii - Nasza taktyka miała taki plus, że podchodziliśmy na Wielką Sowę od łagodniejszego stoku (co miało niebagatelne znaczenie w przypadku naszego chwilowo nadwyrężonego stanu zdrowia), a poza tym omijaliśmy kolejki na punktach kontrolnych. Wspinanie się od popularniejszej w tym roku strony już na mapie nie wyglądało zachęcająco, a ja dodatkowo znałem je z autopsji. Niezbyt to sprawiedliwe w stosunku do tych, co na GFP byli po raz pierwszy, ale dlatego właśnie co dwa lata impreza odbywa się w nowym miejscu.

 

Na punkt 4 (bar Riese) dotarliśmy jako pierwsi po ok. 45 minutach marszu wzdłuż głównej drogi wsi. Czekało tam na nas zadanie polegające na odnalezieniu kartki z trzycyfrową liczbą (było 5 wariantów), zapamiętaniu jej i powróceniu do punktu w czasie krótszym niż 10 minut. Zadanie było przedszkolnie proste z uwagi na to, że dostawaliśmy lokalizatory pokazujące kierunek i odległość do celu w linii prostej, która w moim wypadku wynosiła 130 m. Poszło jak z płatka. W nagrodę dostaliśmy szalokominiarki marszobiegu Tropiciel. Mała rzecz a cieszy. Zaproponowali nam nawet ciepłą herbatę, ale jakoś nie mieliśmy weny na czekanie. Samo się pod górę nie wejdzie.

 

W tym miejscu zaczynaliśmy wspinaczkę. Do schroniska Sowa – mniej więcej w połowie drogi na szczyt Wielkiej Sowy – dotarliśmy po mniej więcej 30 minutach. Tam czekał na nas test z wiedzy o Piechocie Górskiej. Od zawsze miałem wrażenie, że za mało wiem na ten temat. Test tylko potwierdził moje przypuszczenia. Co prawda słyszałem kiedyś, że za komuny jako jedyna jednostka mieli dostęp do prawdziwej czekolady, ale na teście takiego pytania nie było.

 

Przy okazji  - niby prosta sprawa, ale po raz kolejny wyszło, że ludzie zapominają o tak banalnej i potrzebnej w lesie rzeczy jak zwykły długopis. Na GFP brak tego przedmiotu premiuje się dodatkowym zestawem ćwiczeń dla zapominalskich. Oczywiście powtarzanym na każdym kolejnym punkcie „testowym”, bo długopis oddaje się orgom razem z kartką.

 

 

Po zebraniu pakietu karnych minut za niewiedzę na temat nazwiska dowódcy któregoś tam batalionu, wybraliśmy się na punkt 12. Już wcześniej zauważyliśmy Wielkiego Nieobecnego tej zimy – śnieg. I to taki zalegający powyżej kostek. W tym momencie zaczęły przydawać się stuptuty, zwane z brytyjska „gay-tersami” przez moich złośliwych kolegów. Podobnie sprawa wygląda z gore, czyli „gay-teksem”. Ale mam to gdzieś. Mi po kilku zimach znudziło się marznięcie w przemoczonych ciuchach. Po prostu nie widzę sensu w obniżaniu własnej sprawności bojowej w imię wydumanej i nikomu nieznanej wyższej idei. Do dziś pamiętam, jak na GFP 2013 przetelepało mnie w mokrym bawełnianym smocku. Nie było fajnie. W tym roku warunki były bardzo podobne, co wtedy (temp. około 0 st. C, mgła i padający mokry śnieg), ale miałem lepszy sprzęt i prawie nie zauważyłem, że pogoda się zepsuła. Za to koledze przemokły buty, kurtka podstawowa, kurtka zapasowa, spodnie i wszystko inne. Chociaż dzielnie parł do przodu do samego końca.

 

Z punktu 12 udaliśmy się na Wielką Sowę, gdzie na szczycie wieży odbywało się ważenie plecaków. Po drodze trafiliśmy na Formację Śląsk, startującą w kategorii Team. Do samego szczytu i utrzymaliśmy wspólne tempo i nawet trochę pogadaliśmy. Później okazało się, że do mety dotarli ok. godziny 16:15, zaliczając komplet punktów kontrolnych i tradycyjnie zdobywając pierwsze miejsca w swoich kategoriach. Tradycji stało się zadość. Co prawda na Expedition Amundsen byli dopiero 49, ale po pierwsze - jako debiutanci, po drugie 2 dni na kole podbiegunowym to nie spacerek po górach, a po trzecie - innym nienorweskim zespołom nie udało się nawet dotrzeć do mety.

 

Po udanym ważeniu udaliśmy się – zgodnie z ustaloną wcześniej strategią – na punkt 6. Swoją drogą, wiecie, ile wniósł na plecach na Wielką Sowę rekordzista? 24 kg. Grubo. Byłem pewien, że to my niesiemy całkiem pokaźny ciężar. W każdym razie – ludzie zdobywający szczyt od strony „szóstki” wesoło nie mieli. Do stromego podejścia trzeba doliczyć jeszcze śnieg przykrywający zdradziecki lód. Jedna chwila nieuwagi i gleba. Dwie chwile nieuwagi i kostka skręcona, albo zęby zostawione na szlaku. My zaliczyliśmy solidarnie po wywrotce, ale do celu dotarliśmy bez przeszkód. Tam już czekał na nas test z udzielania pierwszej pomocy nadzorowany m.in. przez mojego redakcyjnego kolegę Scharfa. Po terenie kręcił się jeszcze Regdorn z kolegami, więc to ich zdjęcia ozdabiają tę relację. 

 

Po zaliczeniu ostatniego punktu po tej stronie mapy, nadszedł czas na męską decyzję. Czy wolimy zaliczyć punkty 3, 9 i 10 położone blisko siebie, czy też może wolimy zejść do Walimia i udać się na punkt 1, podzielony ponownie na 7 podpunktów, a umieszczony w kompleksie Riese. Z racji tego, że ten punkt ostatni rok temu miał największy „funfactor”, świadomie olaliśmy wyższe miejsca w tabeli na rzecz czystej rozrywki i okazji do połażenia sobie pod ziemią. A poza tym nie bardzo chciałem sprawdzać moje kolano bardziej niż to było konieczne. I tak mój lekarz, gdyby dowiedział się, że jednak pojechałem, pewnie wysłałby mnie za karę na jakieś upokarzające badanie. Więc lepiej, żeby się nie dowiedział.

 

W końcu doczłapaliśmy się do kompleksu. Po krótkim odpoczynku dla podreperowania morale zabraliśmy się za zdobywanie kolejnych podpunktów. Na pierwszy ogień poszła strzelnica. Trafić w trzy cele z odległości 5 metrów. Łatwizna nawet dla kogoś z zamkniętymi oczami i palcem w nosie. Zaraz obok zorganizowano wspinaczkę po drabince linowej. Może i byśmy to zrobili, gdyby nie kolejka jak w mięsnym za komuny. Zadowoliliśmy się perforacją karty i zeszliśmy pod ziemię.

 

A pod ziemią czekało też kilka atrakcji. Chociaż mniej niż rok temu. Zaraz na lewo od wejścia zorganizowano rozkładanie kbk AK. Po bliższych oględzinach okazało się, że jest to jednak tylko deko, z której nie można wymontować rury gazowej, ani nawet wyjąć zamka z suwadła. Przy tych założeniach maksymalny czas na wykonanie zadania (30 sekund) brzmiał jak żart. Chociaż jak dowiedzieliśmy się od organizatora, byliśmy jednymi z niewielu, którym udało się zmieścić w limicie. Większość uczestników poległa na etapie wyciągania magazynka… Pozostawię to bez komentarza. Pewnie do dzisiaj im wstyd.

 

Następne podziemne zadania polegały na szukaniu zaginionego punktu oraz na wypełnieniu kolejnego testu. Tym razem z wiedzy o samym kompleksie. Z wartych odnotowania zadań na powierzchni pozostało już tylko znane z zeszłego roku wyciąganie kamiennego bloku ze studni. W tym roku nie ukradliśmy łódki. A mogliśmy.

 

Po zaliczeniu wszystkich zadań w kompleksie zdecydowaliśmy się wrócić do bazy rajdu. Może dalibyśmy radę zaliczyć jeszcze jeden punkt, bo do zamknięcia mety pozostała jeszcze ponad godzina, ale co tam. Chcieliśmy wrócić do Poznania przed północą. Ostatnie 100 metrów do mety pokonaliśmy biegiem, a tak po prostu żeby się pościgać, co obsługa nagrodziła brawami. Miło z ich strony. Nie chwaląc się wygrałem ja. Potem już tylko ogarnęliśmy się, wykąpaliśmy, zjedliśmy obiad (w tym roku niestety obsługa stołówki poskąpiła zupy i to konkretnie) i w zasadzie lecieliśmy do domu. Rozdanie nagród sobie odpuściliśmy.

 

Z tego, co udało mi dowiedzieć się później, pierwszy zawodnik z kat. Basic dotarł na metę o 13:53. Ostatecznie zajął trzecie miejsce. Najszybszy z kat. Professional pojawił się na mecie 3 minuty później. Wylądował na 11 miejscu. Z kat. Team na metę jako pierwsza z kompletem punktów dotarła Formacja Śląsk. Przed nimi przyszli tylko ci, którzy albo się wycofali, albo nie zaliczyli wszystkiego.

 

Tegoroczna impreza była naprawdę w porządku. Trochę trudniejsza niż poprzednia, ale to głównie z uwagi na pogodę. Ja w każdym razie bawiłem się przednio. Zresztą jak co roku. W sumie to żałuję, że nie zrobiłem większej liczby punktów, ale to chyba i tak nieźle, jak na gościa, który tydzień przed imprezą uważał za osobisty sukces wejście na pierwsze piętro. Tak czy inaczej, zaklepuję już sobie przyszłoroczny termin. Zwłaszcza, że organizator zapowiedział zmianę terenu na szeroko rozumiane okolice Karpacza. Co do minusów – właściwie to tylko tyle, że w tym roku lali po 1/3 talerza letniej grochówki. I tego, że znowu nie wygrałem. Poza tym jak najbardziej ok. Kto nie był ten trąba.

Podczas targów IWA 2015 w Norymberdze podczas Airsoft Meetup zaprezentowany został film prezentujący tegoroczną edycję GF Point. 

 

 

Strona imprezy:http://www.gfpoint.pl

Komentarze

Najnowsze

Trwa ładowanie...
  • Platynowy partner

    Złoty Partner

  • Srebrni partnerzy

  • Partnerzy taktyczni