Trwa ładowanie

Twoja przeglądarka jest przestarzała. Niektóre funkcjonalności mogą nie działać poprawnie. Zalecamy aktualizajcę lub zmianę przeglądarki na nowszą.

SPRAWOZDANIE: Milsim Dark Mountain
SPRAWOZDANIE: Milsim Dark Mountain

SPRAWOZDANIE: Milsim Dark Mountain

SPRAWOZDANIE: Milsim Dark Mountain
SPRAWOZDANIE: Milsim Dark Mountain
Ten artykuł pochodzi ze starszej wersji portalu i jego wyświetlanie (szczególnie zdjęcia) może odbiegać od aktualnych standardów.

Piątek, 06.03.15, godz 2100, Głuszyca, woj. Dolnośląskie


Po prawie dwóch godzinach jazdy z naszej Dolnośląskiej Bazy Operacyjnej docieramy na parking w miejscu startu, u stóp Gór Sowich. Wysiadamy z samochodów, by po chwili z zadowoleniem stwierdzić, że wcale nie jest tak zimno, jak się spodziewaliśmy. Mamy jeszcze godzinę do planowanego początku odprawy, więc wybieramy się kilkaset metrów w głąb terenu, by rzucić okiem na warunki. Śniegu nie ma, za to wita nas całkiem sporo rozkosznie ciamkającego pod podeszwami błota.

Wracamy do samochodów, by oddać się, jakże przez nas ulubionemu, procesowi "szpejowania". Już po chwili stajemy gotowi i zwarci, by oczywiście zrobić sobie rozmazaną i nieostrą lansfocię:

 

1.JPG

Od lewej: Mort, Dusken, Afrati, Kape, Norek, Kubina, Smii

 

Skład:

  • Afrati – IC
  • Dusken – 2IC/NAV
  • Norek – RTO
  • Kubina – MED
  • Mort
  • Kape
  • Smii


Chwilę po 2200 przybył spory bus w asyście wozu terenowego. Pojawili się organizatorzy, by z uśmiechem na ustach polecić nam złożenie WSZYSTKICH naszych magazynków do metalowej skrzyni. Nadrabiając chwilowe przerażenie dziarską miną, stosujemy się do zaleceń i już po kilku minutach nie mamy czym strzelać do potencjalnych przeciwników… Na zasadzie wyliczanki, z naszej grupy został wybrany Kubina – od tej chwili jest pilotem helikoptera, który miał dostarczyć nas (komandosów z JWK 4101) na teren operacji, jednak niefortunnie został zestrzelony. Dzięki niespotykanemu kunsztowi Kubiny w zakresie pilotażu, udało mu się utrzymać maszynę w powietrzu na tyle długo, byśmy dali radę wyskoczyć na spadochronach. Sam pilot jednak ląduje awaryjnie w nieokreślonej lokalizacji. Naszym pierwszym zadaniem będzie zatem dotarcie do wraku w celu zdobycia amunicji, otrzymania kolejnych zadań i przygarnięcia naszego niefrasobliwego pilota. Oczywiście namiarów na miejsce lądowania nie dostaniemy, bo życie byłoby zbyt łatwe.

Cała operacja ma kryptonim „Pallad”, a naszym nadrzędnym celem jest opanowanie terenu zajętego przez najemników oraz przechwycenie niejakiego Grega, herszta grupy, a także przygotowanie zaplecza pod desant regularnych jednostek wojska.

Otrzymujemy zaproszenie na pokład busa. W środku, zgodnie z oczekiwaniami, zastajemy komfortowo urządzoną przestrzeń – pakę z podłogą wyłożoną bliżej nieokreślonym tworzywem. Wygodnie sadowimy się na podłodze. Wraz z nami dosiadło się dwóch kolegów, którzy przedstawiają się tajemniczym „jesteśmy Jelenie”. Po chwili ruszyliśmy z piskiem opon w kierunku ciemności przed nami.

Po kilku chwilach szaleńczej jazdy, kierowca zatrzymuje się, by oznajmić, że „pierwszy wysiada”. Pozbywamy się z pokładu Duskena, ustalając wcześniej procedurę zebrania całego TFu i powtarzając sobie częstotliwości radiowe i hasło z odzewem. Przekrzykując ryk silnika i pęd powietrza z otwartych drzwi ogarniamy kolejność wysiadania. Co kilkaset metrów wysadzane są kolejne osoby. Kiedy zostaję na pace sam z Jeleniami, przychodzi moja kolej opuszczenia pokładu. Wyskakuję, zabierając ze sobą wyładowany plecak. Bus, ślizgając się na śniegu, odjeżdża w ciemność.

Tak – na wysokości, na której aktualnie się znajduję, śnieg jednak leży. Stuptuty to nie był taki zły pomysł, jakim się wydawał na parkingu.

Przychodzi ten moment, który w MilSimach lubię najbardziej. Jeszcze nic mnie nie boli, plecak jeszcze nie za bardzo przeszkadza. Cisza przyjemnie rozlewa się w uszach, w oddali jedynie słychać jak kierowca busa niemiłosiernie zarzyna silnik na górskich zakrętach.

Szybko złapałem kontakt radiowy z chłopakami. Okazuje się, że zostaliśmy rozrzuceni na odcinku 2-3 kilometrów, jednak przekazując sobie informacje byliśmy w stanie mniej więcej określić trasę pojazdu, po której teraz poruszały się Pingwiny. Mija kilkadziesiąt minut nerwowego oczekiwania, gdy z ciemności wyłania się dziarska ekipa pod przewodnictwem Duskena. Dołączam i udajemy się jeszcze kilkaset metrów w górę, by tam spotkać się z Jeleniami. Szybko opuszczamy okolice zrzutu, by przegrupować się nieopodal. Podejmujemy próbę kontaktu z Kubiną za pośrednictwem radia, jednak odpowiada nam cisza. W tym terenie to nic nie znaczy – może być trzy kilometry od nas, może też być za najbliższym wzgórzem. Na szczęście telefonia komórkowa ma jeszcze resztkowy zasięg, zatem wysyłam do Kubiny miłego SMSa z żądaniem podania jego położenia w MGRS. Po chwili otrzymuję koordynaty. Po wprowadzeniu ich do GPSa okazuje się, że od Kubiny dzielą nas jedynie 302 kilometry i znajduje się on gdzieś w południowo-wschodnich Niemczech. Po chwili otrzymujemy koordynaty jeszcze raz – tym razem poprawne – nasze magazynki w asyście Kubiny znajdują się 2600m w linii prostej od nas. Wyznaczamy azymut i niezwłocznie wyruszamy.

Po kilku minutach zauważyliśmy za sobą snopy światła z latarek. Wbiegliśmy głębiej w las, po chwili zza zakrętu wyłoniło się dwóch ludzi z latarkami, przeczesujących okolicę. Starając się nie robić hałasu przypadamy do śniegu. Nie mamy ani jednej kulki w magazynkach, więc wiemy, że wykrycie i kilka serii z  replik oznacza dla nas w zasadzie zakończenie imprezy… Mija może dziesięć minut, które spędzamy w pełnej napięcia ciszy. Leżę niewygodnie na jakimś cholernym pieńku, jednak boję się poruszyć żeby nie wywołać hałasu łamanych gałązek i skrzypienia śniegu. Gdy uznajemy, że światła oddaliły się na bezpieczną odległość, podrywamy się, by kontynuować marsz.

Do wyznaczonego punktu docieramy o 0115. Już wcześniej udało nam się złapać z Kubiną kontakt radiowy, dzięki czemu możemy ustalić procedurę RV. Wchodzimy na punkt, okazuje się, że chwilę wcześniej dotarł tam też nasz dowódca - Włodar wraz ze świtą. Rzucamy się do wytęsknionych magazynków, humor od razu się nam poprawia. Rozstawiam chłopaków, wzmacniając obronę okrężną miejsca spotkania. Po chwili otrzymujemy informację, że do punktu zbliżają się Parasim, o czym informuję Pingwiny – friendly fire to nie jest to, czym mamy ochotę ich przywitać. Następuje spotkanie i zwyczajowa wymiana uwag i spostrzeżeń, po chwili wraz z Włodarem i dowódcą Parasim – Vanarem pochylam się nad mapą i nowymi zadaniami.

Krótka narada i dyskusja owocuje otrzymaniem przez nas nowego zadania – musimy przedostać się przez Przełęcz Marcową, by po drugiej jej stronie dotrzeć do miejsca, w którym znajdować się ma zakamuflowana cyfra, będąca składową kodu broniącego dostępu do laptopa, na którym to zakodowano informacje dotyczące naszego głównego celu – Grega.

Ponad trzy kilometry w linii prostej oznaczają faktycznie do przejścia około sześciu, wliczając różnicę w wysokości i konieczność omijania zbyt stromych podejść. Mamy jednak już amunicję, więc raźno ruszamy w ciemność wraz z Parasimami, których kierunek marszu pokrywa się przez pierwsze kilometry z naszym. Jest 0230.

Początkowo poruszamy się szlakami turystycznymi, wiedząc, że przechodzenie przez zarośla w całkowitej ciemności może wygenerować za dużo hałasu przyciągającego uwagę. Brniemy przez błoto, jednak im wyżej, tym więcej śniegu. Po dotarciu na samą Przełęcz, leżącą ponad 700 metrów nad poziomem morza, rozdzielamy się z Parasimami na dwie grupy. Mort idzie na czujce, kilkadziesiąt metrów za nim reszta. Od teraz droga prowadzi już tylko w dół, jednak zaczynają się śliskie kamienie. Udaje nam się jednak nie skręcić kostek. W międzyczasie od operatorów telefonii komórkowej otrzymujemy SMSy witające nas na terenie Czech. Do wyznaczonego punktu docieramy dopiero około piątej rano.

Na miejscu zastaliśmy umocniony budynek niewiadomego przeznaczenia. Zgodnie z naszą ulubioną tradycją, przechodzimy do obrony okrężnej. Ja i Mort natomiast podejmujemy się przeszukania budynku. Szukamy tylko jednej cyfry – może być wydrapana, namalowana sprejem, może być przyklejona na kartce w dowolnym miejscu… Pierwsze przeszukanie nie przyniosło efektów. Zaczynają się obawy – a co, jeśli nanieśli na ścianę napis przy pomocy spreju widocznego w świetle UV? Tak się składa, że akurat latarki UV nie mamy ze sobą. Dołącza do nas Dusken, wdrapując się do jednego z pomieszczeń po metalowej, zardzewiałej drabince. Okazuje się, że nasze obawy były słuszne – organizatorzy wysprejowali tekst na ścianie, jednak nie wzięli pod uwagę, że suchy tynk przyjmie sprej, jednocześnie wyraźnie pokazując ślady po psikaniu. Wysyłamy pod numer Włodara kod – XXX4 i ruszamy, byle dalej od punktu – nie wiemy kto i kiedy może się tutaj pojawić.

Kilkaset metrów dalej natrafiliśmy na miejsce dogodne do rozłożenia się i odpoczynku. Na szybko rozwinęliśmy norki i śpiwory, jest prawie szósta rano. Dajemy sobie dwie i pół godziny na odpoczynek.

 

2.jpg

Norek oddaje cześć puszce z francuskiej racji żywnościowej.


Z nerwowego snu obudziiśmy się przed dziewiątą. W trakcie przygotowywania jedzenia otrzymujemy od Włodara koordynaty miejsca spotkania, w którym będziemy przygotowywać zasadzkę na pojazd, planowaną na godzinę 1400. To znów prawie trzy kilometry od naszego legowiska. Szybko kończymy jedzenie i zbieramy się do dalszej drogi. Po przejściu kilkuset metrów (znów pod górkę, gdyż okazuje się, że musimy przejść przez Przełęcz Marcową w drugą stronę) dostajemy informację, że miejsce spotkania jest spalone, bo ekipa Włodara natknęła się tam na przeciwnika. Czekamy zatem na nowe współrzędne, niespiesznie poruszając się w ogólnym kierunku, gdzie spodziewamy się naszych sojuszników. Na szczycie przełęczy natykamy się na co najmniej dwóch umundurowanych ludzi w oddali, ci jednak nie zauważają nas. Nie mieliśmy możliwości zlikwidowania ich bez wdawania się w otwartą potyczkę, więc przemknęliśmy bokiem. Otrzymujemy namiary na nowe miejsce spotkania z ekipą Włodara, okazuje się, że przesunęli się kilkaset metrów dalej. Ruszamy z kopyta, brnąc w śniegu. Wdrapujemy się na kolejne wzgórza, czując jak uciekają z nas siły nabyte podczas porannej drzemki i posiłku. Gdy do celu pozostaje nam około 500 metrów, Norek podejmuje pierwsze próby kontaktu z Gajdziem, radiooperatorem Włodara. W odpowiedzi słychać tylko szumy – jeszcze za daleko na sensowną komunikację via radio.

 

3.jpg

Gdy dotarliśmy na wyznaczone miejsce spotkania okazało się, że nikogo tam nie ma – prosimy Melianę z Parasim, która już jest na miejscu zasadzki o koordynaty i po otrzymaniu ich pokonujemy ostatnie sześćset metrów pod górę.

 

4.jpg

Po wymianie hasła i odzewu następuje krótkie wprowadzenie nas w obecną sytuację. Drogą poniżej naszych stanowisk w oknie czasowym 1400-1530 poruszać się ma pojazd terenowy z bronią biologiczną. Naszym zadaniem jest wyeliminowanie załogi, bądź zniszczenie pojazdu przez trafienie z granatnika, którym aktualnie dysponują ludzie z Parasim. Zasadzamy się i czekamy w ukryciu wzdłuż drogi. Po wymagającym wysiłku kilkugodzinnym marszu bardzo szybko tracimy ciepło i już po kilkunastu minutach zaczyna nam doskwierać chłód. Zagryzamy zęby.

Po prawie godzinie czekania, w oddali słychać narastający dźwięk silnika. Kiedy zza zakrętu wyjeżdża terenówka, Parasim odpalają granatnik, my wybiegamy z ukrycia, by dotrzeć do leżących już martwych pasażerów. Przekonani, że transportowi mogła towarzyszyć piesza obstawa, mijamy tylko trupy, ich przeszukanie pozostawiając biegnącym z tyłu, sami podejmując próbę przeszukania okolicy. Na szczycie pobliskiego wzgórza majaczą nam sylwetki oddalających się przeciwników. Biegiem dostajemy się w trzy-cztery osoby na szczyt, dostając się pod intensywny ostrzał. Skryci za drzewami odpowiadamy tym samym. Niestety przeciwnik ma przewagę wysokości, co w naszej zabawie ma spore znaczenie. Jeden z Jeleni pada trafiony, po chwili również ja obrywam w głowę. Padam za drzewem i z duszą na ramieniu rozpakowuję swoją kartę trafień. Dowiaduję się z niej, że powinienem teraz przez pięć minut leżeć jęcząc z bólu, a następnie ruszyć sto metrów biegiem, wrzeszcząc w niebogłosy, a zadaniem medyka będzie opatrzenie mojej głowy, co nie poskutkuje żadnymi poważniejszymi konsekwencjami zdrowotnymi. W pobliżu widzę Kubinę, naszego medyka, więc wiem, że mogę liczyć na jego pomoc. W międzyczasie słyszę na radiu, że Pingwiny proszą Włodara o pozwolenie na oflankowanie przeciwników na szczycie. Włodar odmawia, nie chcąc tracić ludzi w trakcie pogoni. Po odczekaniu wspomnianych wyżej pięciu minut zrywam się i biegnę, krzycząc co sił w płucach. Przebiegam mniej więcej sto metrów i padam, trzymając się za głowę. Dosłownie sekundę później mam już przy sobie Duskena, przyciskającego mnie do ziemi kolanem i Kubinę, rozpaczliwie zaciskającego mi na głowie bandaż.

Pełna dramatyzmu scena dobiegła końca – zbieramy swoje manatki i znów ruszamy w drogę. Przyłączamy się do grupy dowódcy w poszukiwaniu dogodnego miejsca na odpoczynek i naradę. Znajdujemy je, oczywiście po wdrapaniu się na kolejne wzgórze, bo przecież Góry Sowie muszą być konsekwentne w upewnianiu nas w tym, że w pełni zasługują na pierwszy człon swojej nazwy.

 

5.jpg

Jest dopiero 1530, a następne rozkazy otrzymamy o 1900, co oznacza, że kilka godzin możemy poświęcić na zjedzenie czegoś, a może nawet na położenie się na chwilę. Uzgadniamy z Włodarem kolejność wart i zajmujemy się swoimi sprawami, jednocześnie starając się nie zamarznąć.
Już na pół godziny przed otwarciem koperty panowała nerwowa atmosfera. Czekamy z niecierpliwością na to, co też mógł nam wymyślić kreatywny organizator. Rozkaz obejmuje polecenie udania się pod wskazane koordynaty i przejęcia dezertera z szeregów najemników, który być może przekaże nam cenne informacje o miejscu, w którym znajdziemy Grega. Po wbiciu współrzędnych do GPSów sami nie wierzymy swojemu szczęściu – do celu mamy około 200 metrów! Jako Pingwiny podejmujemy się wykonania tej misji i po minucie od otrzymania zgody wyruszamy w określonym kierunku, dołączając do naszej siódemki dwóch Jeleni.

Już po chwili docieramy do wskazanego obszaru i rozpoczynamy poszukiwania. Spodziewamy się wszystkiego – nie wiemy, czy cała akcja nie jest obliczona na sprowadzenie nas w kocioł i wybicie – miejsce idealnie nadaje się na zasadzkę. Wydaje nam się, że w dole zbocza widzimy światło latarki, dlatego nie bawiąc się w ceregiele odpalamy wszystkie światła, jakimi dysponujemy. Widać nas zapewne co najmniej z kilometra, jednak mamy pewność, że ktokolwiek czyha na nas w najbliższej okolicy, nie ukryje się przed nami. Czeszemy teren, po chwili Norek nadaje na radiu, że widział sylwetkę człowieka, który na jego widok zaczął uciekać w głąb lasu, próbując ukryć się w pobliskim bunkrze. Biegniemy za prowadzącym nas Norkiem, by po chwili dopaść podejrzanie wyglądającego uzbrojonego mężczyznę. Oślepiamy go latarkami, nakazuję jego przeszukanie i wypięcie magazynków z replik. Tymczasem czterech Pingwinów zajmuje się przeszukaniem bunkra, licząc, że znajdziemy tam dodatkowe informacje lub trafimy na obstawę „dezertera”. Bunkier okazuje się pusty. Przychodzi czas na zajęcie się samym celem. Informuję go, kim jesteśmy, na co on oznajmia, że rozmawiał będzie tylko z naszym dowódcą i żąda gwarancji bezpieczeństwa. Nie zwlekamy – spodziewamy się w każdej chwili wysłanników pozostałych stron konfliktu. Przydzielam dwie osoby do pilnowania więźnia i w szyku ubezpieczonym ruszamy w kierunku naszej tymczasowej bazy operacyjnej. Norek w międzyczasie na kanale komunikacji z dowództwem ustala procedurę przejęcia. Kiedy jesteśmy kilkadziesiąt metrów od punktu spotkania, nakazuję przeliczenie, bo w całkowitej ciemności wystarczająco cwany przeciwnik może łatwo wmieszać się w nasze szeregi. Stan osobowy się zgadza, przekazujemy więc Włodarowi jeńca, wzmacniamy zabezpieczenie punktu spotkania i z ciekawością włączamy się w przesłuchanie.

„Dezerter” niechętnie dzieli się wiedzą i ewidentnie widać, że stara się kupić sobie czas do namysłu drętwymi uwagami. Włodar z Radziejem jednak nie dają się zwieść i niczym rasowi śledczy wyciskają z niego namiastki informacji. W rezultacie nie dowiadujemy się wiele, okazuje się nawet, że nasz więzień nie ma informacji o zniszczeniu przez nas transportu broni biologicznej, z wiedzy o której stara się uczynić swoją kartę przetargową w negocjacjach. Mami nas za to opowiastkami o niespotykanej sile obstawy samego Grega i obiecuje więcej informacji w zamian za zapewnienie bezpieczeństwa i ewakuację z terenu.

Odchodzimy z Włodarem i Radziejem na bok, starając się ustalić dalsze postępowanie. Wiemy, że sam jeniec nie będzie nam w stanie dostarczyć wartościowych informacji, a dozór nad nim pochłonie znaczącą część naszych zasobów – w końcu mieliśmy już do dyspozycji tylko trzynaście osób. Pada propozycja rozdzielenia się w celu bezpiecznego przeczekania. Następne rozkazy pojawić się miały dopiero o wpół do pierwszej w nocy, więc zdecydowaliśmy, że Pingwiny zejdą niżej w poszukiwaniu dogodnego miejsca na odpoczynek, a dalsza komunikacja odbywać się będzie via GSM ze szczególnym naciskiem na opracowanie planów przechwycenia Grega, na co widoki już w tym momencie nie przedstawiały się szczególnie optymistycznie.

 Poruszając się w kierunku podnóża gór nie napotkaliśmy żadnych problemów. Wyznaczamy miejsce pod obozowisko i rozkładamy ekwipunek. Jest 2135 Na kilka godzin zapadamy w sen, o 0030 budzę się, by podjąć próbę nawiązania kontaktu z Włodarem. Jego telefon milczy, podobnie telefon Gajdzia. Po krótkiej naradzie podejmujemy decyzję – czekamy na kontakt ze strony dowództwa, ponieważ nie posiadamy aktualnie żadnych informacji, na bazie których moglibyśmy podjąć działanie. Zapadamy w sen, przerywany próbami wdzwonienia się do dowództwa i złapania kontaktu przy pomocy przenośnych radiostacji. Bez powodzenia. Wczesnym rankiem doszliśmy do wniosku, że brak kontaktu przez tak długi czas może oznaczać wpadkę bądź, w najgorszym razie, zlikwidowanie naszych kolegów. Nie wiedzieliśmy wtedy, że Włodar wraz z pozostałymi komandosami bezskutecznie próbowali pojmać Grega (uprzednio pozbywszy się „informatora”), nie wiedząc do końca, gdzie ten się znajduje. Podejmujemy decyzję o pozostaniu na terenie gry do jej zakończenia. Po godzinie 1000 schodzimy w stronę parkingu i wyruszamy do domu.

 

6.jpg

Zdjęcie robił Kape; od lewej góra: Norek, Smii, Dusken, Kubina dół: Afrati, Mort

 

Podsumowanie

Dark Mountain przygotowany został profesjonalnie i z zapałem. Góry Sowie to wymarzony teren, jeśli ktoś chce skutecznie zamęczyć kilkadziesiąt osób. Duże różnice wysokości wymagają niemałego wysiłku fizycznego, szczególnie, że nie mieliśmy praktycznie żadnej okazji do założenia FOBa i poruszania się po terenie na lekko. Pogoda była naszym sojusznikiem, bo na początku marca równie dobrze mógł panować przejmujący ziąb, a śnieg mógł sięgać po kolana. Pomimo szeroko pojętego niepowodzenia misji wyznaczonej naszej stronie konfliktu, czujemy dużą satysfakcję, ponieważ udało się nam zrealizować praktycznie wszystkie zadania postawione przed naszym TFem.

 

7.png

Nasza ścieżka z GPS

 

Relacja MilSim: Dark Mountain, Masyw Włodarza, 6-8 marca 2015

Zapraszamy na nasz fejsbukowy fanpejdż: https://www.facebook.com/AirsoftTeamPingwiny

 

BannerPingwiny.png

Autor tekstu:
Adam „Afrati” Frątczak

Komentarze

NAJNOWSZE

Trwa ładowanie...
  • Platynowy partner

    Złoty Partner

  • Srebrni partnerzy

  • Partnerzy taktyczni