Dzisiaj mamy do czynienia z dwiema przeciwstawnymi postawami. Przedstawiciele pierwszej optują za przestrzeganiem minimalnego dystansu starcia, ograniczeniami prędkości wylotowej i powstrzymywaniem się od strzału na bliskim dystansie. Niezgadzający się z nimi wychodzą z założenia, że replika to nie ekskluzywna wersja podwórkowego patyka znanego z dzieciństwa, ale dość kosztowna zabawka, służąca przede wszystkim do strzelania podczas spotkań.
Żeby zrozumieć istotę obecnych różnic światopoglądowych, musimy nieco cofnąć się w czasie. Mniej więcej o około 12-13 lat.
Na początku było tak...
Dawno, dawno temu, kiedy na strzelankach królowały "elektryki" od Tokyo Marui, Classic Army oraz - sporadycznie widziane i dość awaryjne - ICS, sprawy związane z bezpieczeństwem mało komu spędzały sen z powiek. Graczy było niewielu, a prędkości wylotowe rzadko kiedy przekraczały zawrotne 330 fps (w przypadku Marui należało się liczyć nawet z V0 równemu 250 - 290 fps). Z uwagi na powyższe, całkiem łatwo można było porozumieć się co do zasady "werbalnej sygnalizacji możliwości oddania strzału, ale powstrzymania się od niego na bliskim dystansie z uwagi na dobro przeciwnika", zwaną potocznie "zasadą pif-paf". Ludzie raczej powszechnie ją respektowali i jakoś to działało.
A jak ktoś się bardzo bał, to kupował sobie maskę do paintballa i wszyscy byli zadowoleni.
Operation SNAFU Charlie - Trzeci raz „SNAFU”, pierwszy raz „Operation”
Kłopotów należało spodziewać się ze strony nowych graczy, którzy jeszcze nie zdążyli odpowiednio "okrzepnąć", ale oni raczej nie mogli nikogo konkretnie uszkodzić, gdyż przeważnie stać ich było tylko na tanie "springi" i to w wydaniu pistoletowym. Szczyt możliwości finansowych większości ówczesnych żółtodziobów to sprężynowe MP5A3 od Marui. A że na pojedynczą kulkę starszy stażem gracz odpowiadał wypruciem całej serii, to nowicjusze aż tak dużo znowu nie strzelali. Był co prawda jeszcze gazowy Ruger MK1 od KJW, wyciągający pewne przyzwoite wartości rzędu 380 FPS, ale to szpetne dziwactwo kupowali wyłącznie tacy desperaci jak ja.
Zastany porządek po raz pierwszy zatrząsł się w posadach na początku roku 2006, kiedy niejaką popularność zaczął zdobywać R5 (MP5A5) od Wella z metalowym, standardowym GB V2 - pierwszy AEG o chińskim rodowodzie, z którym dało zrobić się coś więcej niż popsuć go na pierwszej strzelance i nawet kogoś z niego ustrzelić. Zresztą kilka miesięcy później pojawił się kultowy CM.028 i szaleństwo rozpętało się na całego. Kto tylko był w stanie zostawić w sklepie 350 - 400 PLN zatracał się w radosnej orgii obsiewania kulkami wszystkiego w zasięgu wzroku, kompensując sobie miesiące żmudnego "pompowania".
Operation SNAFU Charlie - Trzeci raz „SNAFU”, pierwszy raz „Operation”
Dość szybko plastikowe budżetówki przestały jednak wystarczać. Niska cena nie mogła zrekompensować wszystkich niedogodności. Kiedy sklepy zalewały dostawy kolejnych generacji chińskiego sprzętu, ludzie byli wygłodniali stalowych korpusów, drewnianych okładzin i części do tuningu swoich nowych nabytków. O ile wcześniej upgrade to była taka "strefa VIP" dla nielicznych spośród nielicznych, tak od roku 2007 "grzebanie" w GB stało się zjawiskiem masowym, bo dzięki taniejącym częściom zamiennym, praktycznie każdy mógł sobie pozwolić na wymianę sprężyny, gumki HU i kilku innych, podstawowych części. Czasami była to też smutna konieczność, bo - podobnie jak dzisiaj - kulturę pracy wielu tańszych replik da porównać tylko pralki na pełnych obrotach, do której wrzucono cegłę.
W ten sposób płynnie przechodzimy do czasów tzw. "wyścigu FPS" i przyczyn dzisiejszego podziału.
Twarde reguły miękkiego powietrza
Można pokusić się o stwierdzenie, że tzw. "pluszowi" to konserwatywni zwolennicy staroszkolnej dyscypliny z dawnych lat (chociaż po prawdzie to z nią też różnie bywało). Ograniczenia prędkości wylotowej, powstrzymywanie się od strzału, żeby nie uszkodzić przeciwnika... To wszystko wymaga nielichego opanowania i zaufania do oponenta, że on też zachowa zimną krew.
Sam tyle razy się na tym zawiodłem, że praktycznie odpuściłem sobie rycerskie zachowania w stosunku do nieznajomych graczy.
Tak wygląda sylwetka na dystansie 5 metrów. Optycznie może wydawać się nieco dalej, bo aparat przekłamuje perspektywę, ale po proporcjach możecie ocenić, że nie jest to tak blisko, jak wielu ludzi myśli.
Problem polega na tym, że to szlachetne podejście działa tylko podczas spotkań, w których uczestniczą dobrzy znajomi. Kameralne strzelanki w gronie kilku zaprzyjaźnionych ekip - tam to działa wyśmienicie. Kilkanaście lat temu tak właśnie wyglądała większość strzelań, i z tego powodu łatwiej było egzekwować "sportowe" zachowania. Kiedy zaś pojawia się czynnik anonimowości, to zaczyna dochodzić do nadużyć.
Jeżeli anonimowość to według Was za mało, dodajcie do niej dysproporcje w doświadczeniu poszczególnych graczy, pomnóżcie wynik przez liczbę "zielonych" i otrzymujecie listę możliwych sytuacji konfliktowych spowodowanych różnicami w oczekiwaniach.
Widok sylwetki z 10 m (teoretycznie MED dla 430 FPS).
Kilka razy zdarzyło się, że zaskoczony przeze mnie gracz uciekł tuż spod lufy i odesłał mnie do respa, bo "trzeba było strzelać". Kiedy indziej, kto inny miał do mnie pretensje, że zdjąłem go, jak zaczynał do mnie krzyczeć z 5 metrów "bo nie chciał mi zrobić krzywdy". Na załączonych obrazkach możecie zobaczyć, ile to jest 5 metrów.
Nawiasem mówiąc, z mojej subiektywnej obserwacji wynika, że ludzie mówiąc "psychol strzelił do mnie z PIĘCIU metrów!" najczęściej mają na myśli dystans rzędu dwóch, może trzech.
Widok sylwetki z 15 m.
Takie sytuacje to w sumie standard. Wiele krwi psuje tzw. MED, czyli minimalny dystans starcia (ang. minimum engagement distance). Z MED jest tak, że nawet jak już znajdzie się ktoś, kto potrafi ową zmienną policzyć, to najczęściej nie umie wykorzystać tej wiedzy w praktyce, bo nagle okazuje się, że te tak często przywoływane "5 metrów", to wcale nie tak mało.
Najczęściej spotkałem się z takim wzorem na wyliczanie MED:
MED [dystans w m] = (x fps - 330 fps) / 10
I w ten sposób uzyskuje się dystans w metrach, z jakiego można bezpiecznie prowadzić ostrzał. W teorii idyllicznego, pluszowego świata wszystko wygląda bardzo ładnie i pięknie, ale ocenić tej odległości podczas gry, gdzie liczą się ułamki sekund po prostu się nie da. Zwłaszcza, jak się okazuje, że "Twój" MED wynosi siedem, osiem, dziewięć i więcej metrów. Zanim to sobie oszacujesz, będziesz w drodze do respa.
Poza tym gro zębów w "dawnych czasach" zostało wybitych przez stockowe repliki CA lub Marui, z których według tego wzoru można strzelać serią z przyłożenia, bo ich dystans minimalny ulokował się gdzieś pomiędzy komorą HU a wylotem lufy.
Co więcej, sam nie raz i nie dwa spotkałem się z nagięciem MED. Najczęściej przez ludzi, którzy stali za daleko, albo nie mieli czystego strzału, ale i tak musieli wszem i wobec pochwalić się swoją litością dla przeciwnika, którego "prawie już mieli".
Widok sylwetki z 20 m.
Oczywiście można sobie ustalić MED "na sztywno", ale to też daje spore pole do popisu dla niezadowolonych - a to replika za mocna i dystans za krótki, a to replika za słaba i dystans zbyt długi.
Gracze "pluszowi" swoje stanowisko motywują tym, że bezpieczeństwo w airsofcie to podstawa, a kulka to nie tylko ryzyko wybitego oka czy zęba, ale też siniaki, krwotoki wewnętrzne, możliwość uszkodzenia bębenka, aorty, paznokci i wielu, wielu innych. Zasadniczo nie można się z tym nie zgodzić, bo wiele z ich argumentów brzmi rozsądnie. Niestety, w ich rozumowaniu znajdzie się kilka luk, co potwierdzi chyba każdy, to oberwał kiedyś w CQB z teoretycznie słabej repliki stuningowanej tak, żeby wyciągnąć z niej jak najwyższą szybkostrzelność. Nic miłego. Nie polecam.
A poza tym plastikowe kulki, to wcale nie największa zagrożenie podczas zlotów i strzelanek.
Druga strona barykady
Istnieje kilka kontrargumentów na zarzuty "pluszaków" odnośnie brutalności na strzelaniach i śmiercionośnych właściwości replik.
Wyliczanka zaczyna się od tego, że każdy gracz sam odpowiada za swoje bezpieczeństwo - można kupić sobie okulary balistyczne, maskę na twarz, szal snajperski, kask, ochraniacze na kolana i rękawiczki. Nawet suspensor do sportów walki, jeśli taka wola. Jasne, wiąże się to z dodatkowym kosztem, ale jeżeli zaś ktoś postanawia "sępić", to powinien mieć pretensje tylko do siebie za takie, a nie inne priorytety.
W imię czego inni gracze mają troszczyć się o człowieka, który własne zdrowie ceni tak nisko, że zaopatrzył się tylko w parę tanich okularów ochronnych i ma pretensje, że airsoft czasem boli? Można edukować. Można tłumaczyć. A na koniec i tak okazuje się, że w wielu wypadkach wiedza do wnętrza czerepu dociera dopiero przez dziurę na środku czoła.
Widok sylwetki z 25 m.
Co do do dobywania repliki bocznej. Tutaj przewija się opinia, że nosi się ją dla siebie na wypadek awarii głównej repliki lub dla większej wygody operowania krótszym narzędziem w ciasnych miejscach, a nie z miłosierdzia dla przeciwnika. Szybciej jest oddać strzał w środek masy ciała, często dodatkowo chroniony magazynkami i kamizelką, niż bezskutecznie szarpać się z kaburą.
Na podobny kontrargument natrafia też "zasada pif-paf" - nie po to dźwiga się tę replikę za grube pieniądze, żeby krzyczeć do siebie tak samo, kiedy ganiało się po podwórku z przygodnym kijkiem za kartonowymi pudłami udającymi Rudego 102. Pamiętacie, czy już zapomnieliście jak to było? "Ja nie dostałem! Ty dostałeś!"
Widok sylwetki z 30 m.
Nie da się odmówić tym twierdzeniom słuszności. Każdy jest przecież odpowiedzialny za swoje czyny, a airsoft to gra kontaktowa. Przychodząc na strzelanie, każdy z nas godzi się na ryzyko bolesnego oberwania z niewielkiej odległości. Należy nawet liczyć się z tym, że jakimś cudem zaskoczymy snajpera, który spanikuje.
Nie byłem nigdy świadkiem takiego wydarzenia, ale raz widziałem jego efekt. Facet oberwał na Tomaszowie 2009 w środek czoła. Wyglądał jak jednorożec z białą kulką wystającą z rogu.
Pytanie brzmi - czy dla stosunkowo rzadkich wypadków trzeba implementować w Polsce iście brytyjskie reformy?
Zresztą, moim zdaniem i tak w pierwszej kolejności należy się obawiać połamania nóg w jakimś wykrocie, czy rozbicia głowy o wystające elementy konstrukcji budynków, a nie sporadycznych sytuacji związanych z potyczkami na bliskich dystansach. Jeżeli chodzi o repliki, to jestem w stanie przywołać z pamięci kilka wybitych zębów i parę kulek wbitych w skórę - urazy bolesne, ale niezagrażające bezpośrednio zdrowiu ani życiu. Znam za to kilka historii ze strzelanek, gdzie doszło do tragedii (lub było blisko). Nikt na szczęście nie zginął, choć raz czy dwa niewiele brakowało. Przykłady? Proszę bardzo:
- 2006: Podczas strzelanki w opuszczonym budynku Budomelu, uciekając przed ostrzałem, kolega JimBO przez niezabezpieczony szyb windy spadł z I piętra do piwnicy. Połamał obie nogi w pięciu miejscach. Z tego, co pamiętam, to po 2 latach od wypadku jeszcze nie był w stanie biegać. Swego czasu bardzo głośna sprawa w poznańskim środowisku. Teren został później wyłączony z rozgrywek.
- 2007: Grając na starym, pruskim poligonie na ul. Chemicznej w Poznaniu, kolega Wombat potknął się i stoczył z wału, uderzając głową w drzewo. Stracił przytomność. Przed poważniejszym urazem ochronił go plastikowy wkład z hełmu M1, który miał na głowie. Co ciekawe, będąc na granicy świadomości, zdążył jeszcze poprosić innego gracza o wyłączenie kolimatora.
- 2009: Na Forcie IV w Poznaniu, biegłem przez łąkę, potknąłem się o coś leżącego w perzu i tak mocno uderzyłem kolanem w kamień leżący na dnie dołu, do którego wpadłem, że z ochraniacza Alty wyrwało skorupę. Staw na szczęście ocalał.
- 2014: Znowu ul. Chemiczna. Kolega Dziadek tak niefortunnie zaplątał stopę w korzeń, że skręcił kostkę i połamał piszczel, kiedy zmieniał kierunek biegu. Niestety oznaczało to dla niego koniec kariery w ASG.
Takich historii pewnie znalazłoby się więcej, ale ograniczyłem się do tych, gdzie jestem w stanie potwierdzić autentyczność wydarzeń. Kiedyś zdarzyły się jeszcze ze dwa upadki z bunkra, ale jakimś cudem skończyło się na strachu, siniakach i połamanej replice. W każdym razie - urazy polegające na oberwaniu z bliska, nawet w najbardziej pechowy sposób raczej nie umywają się do możliwych uszkodzeń ciała w wyniku nieszczęśliwego splotu wydarzeń.
I to właśnie jest to, czego należy się obawiać i przed czym należy się chronić. Oczywiście dobra osłona oczu i szczęki przydaje się swoją drogą, ale nie dajmy się zwariować i wmówić sobie, że plastikowe kulki wystrzeliwane z karabinów-zabawek to narzędzia zagłady.
Operation SNAFU Charlie - Trzeci raz „SNAFU”, pierwszy raz „Operation”
Identycznie jak po stronie "pluszowej", także i u "twardogłowych" zdarzają się ekstremiści. Tamci twierdzą, że strzelanie do siebie seriami przy limitach CQB ociera się o próbę morderstwa. Tutaj też zdarzają się srogie przegięcia, tyle że w drugą stronę. Chyba każdy, kto bawi się w ASG trochę dłużej miał styczność przynajmniej z jednym "hardkorem", który pomylił weekendowe spotkania niedzielnych komandosów z prawdziwą wojną. Mowa o ludziach, którzy rozstrzeliwują innych graczy długimi seriami z tuningowanych replik, a później jeszcze narzekają, że komuś może się to nie podobać. Pomijam tu oczywiście przypadki, kiedy ktoś wyskoczył strzelcowi pod lufę, bo chodzi mi o celowe działanie. Niektórzy muszą w ten sposób najwyraźniej kompensować życiowe porażki, czy takie tam naturalne niedostatki.
Kilka razy usłyszałem też, że z pewnością zaliczam się do grona waginosceptyków, bo noszę maskę na twarzy, a tylko przedstawiciele mniejszości seksualnych boją się plastikowej kuleczki. Na blizny w końcu pomoże broda, a ząb zawsze można sobie dosztukować u dentysty. A potem siedź człowieku przed klientem szczerbaty, z twarzą pryszczatą jak nastolatek, bo jesteś przecież airsoftowym bohaterem.
I jak tu się dogadać?
Różnice były, są i będą. Jeden ma takie oczekiwania wobec hobby, drugi ma inne. Jeden ma wyższy próg bólu, drugi niższy. Grunt to nie zmuszać pozostałych graczy do "jedynego słusznego" sposobu gry.
W Polsce nie ma - na szczęście - żadnych odgórnych regulacji ani związków sportowych narzucających wszystkim członkom środowiska zbiory konkretnych reguł. Większość ludzkiej populacji to istoty w mniejszym lub większym stopniu myślące i posiadające zdolność komunikacji z pozostałymi przedstawicielami swojego gatunku. Dzięki temu mamy do wyboru kilka opcji, które pozwolą nam uniknąć konfliktów i błędnych wyobrażeń poszczególnych jednostek, co do charakteru danej gry.
Operation SNAFU Charlie - Trzeci raz „SNAFU”, pierwszy raz „Operation”
Pierwszą z nich jest określenie jasnych i zrozumiałych reguł oraz przekazanie ich graczom PRZED spotkaniem. Wtedy każdy wie, jakie limity prędkości wylotowej obowiązują, jakich reguł bezpieczeństwa należy przestrzegać i jak wygląda gra od strony organizacyjnej. Wówczas ogranicza się sytuacje, kiedy ktoś czegoś nie wiedział i zrobił coś czego nie powinien, a komu innemu się to nie podobało, więc postanowił się śmiertelnie obrazić.
Taką praktykę stosują organizatorzy wielu imprez i wszyscy, którzy się tam pojawiają charakteryzują się przynajmniej pobieżną znajomością regulaminu. Jeżeli komuś nie podobają się konkretne rozwiązania, a za punkt honoru obiera sobie niepokorność i trwanie przy swoim, to po prostu nie przyjeżdża. Proste.
Swego czasu w Poznaniu naprawdę dobre imprezy urządzali Koledzy z ekipy Dzikusy. Od początku informowali, że będzie trochę "pluszowo" - MED, chronowanie i oznaczanie replik. Każdy wiedział, czego się spodziewać i poza ekstremalnymi wyjątkami, to większych scysji nie pamiętam. Jeżeli jakieś się zdarzały, to organizator przeważnie dość szybko interweniował.
Operation SNAFU Charlie - Trzeci raz „SNAFU”, pierwszy raz „Operation”
Drugą możliwość uważam za trudniejszą, ale również wykonalną. Polega na wykorzystywaniu zdrowego rozsądku. Jeżeli pojawiam się na strzelaniu, które po prostu się wydarza i nie ma jednego, konkretnego organizatora (albo ów organizator nie wyjaśni reguł rozgrywki), to staram się przestrzegać takich zasad:
- Kiedy strzelam do kogoś z takiego bliska, że mogę na 100% potwierdzić trafienie wzrokowo lub słuchowo, to robię to pojedynczo lub 3-kulkową serią w środek masy ciała. Ja oszczędzam amunicję, a przeciwnik zdrowie, które poświęciłby na pieklenie się.
- Nie stosuję "zasady pif-paf", żeby uniknąć dyskusji (no, chyba że kompletnie wyszedłem z amunicji).
- Staram się też zabezpieczyć na większość możliwych urazów - okulary balistyczne, maska, nakolanniki, szal maskujący/szalokominiarka, rękawice i nakrycie głowy.
- Wyciągam replikę boczną na bliskim dystansie wtedy, kiedy mam czas (częściej jednak dzieje się to w wyniku awarii podstawowej repliki).
- Jeżeli zdarza mi się kogoś faktycznie boleśnie potraktować bez powodu, to jeżeli tylko pojawia się możliwość (na miejscu/po rundzie/po grze) - przepraszam.
Jak na razie takie postępowanie się sprawdza jako złoty środek - ja nie obniżam własnej skuteczności i zachowuję podstawy kultury, a przeciwnicy nie mają mnie za psychola i nie stosują podświadomie "odpowiedzialności zbiorowej" wobec członków mojej strony/ekipy, nakręcając falę wzajemnej nienawiści. Fakt faktem nie mam mocno stuningowanej repliki (400-420 fps, zależy jak mocno ubije się sprężyna z biegiem czasu), a szybkostrzelność staram się trzymać na "realistycznym" poziomie.
Poza tym wszystko zależy od okoliczności - mimo że normalnie tego nie uznaję, to kilka razy dałem się w ostatnim czasie "spif-pafować", bo zostałem zaskoczony w takiej sytuacji, że postrzelenie mogłoby się skończyć mało ciekawie (np. wychodziłem z bunkra po drabinie i zleciałbym ze 3 metry w dół) i nie miałem jak się obronić.
Po prostu zdrowy rozsądek ma pierwszeństwo.
Słowem podsumowania
Racja - jak to przeważnie bywa - leży gdzieś pośrodku. Gracze "pluszowi" mają słuszne obawy o bezpieczeństwo podczas gier, a gracze "antypluszowi" nie chcą dopuścić do sytuacji, w której zamiast strzelać, będziemy zachowywać się jak malijscy żołnierze na poligonie.
Kiedyś bliżej było mi do "pluszowych". Teraz raczej już niezbyt mi z nimi po drodze. Wielu ludzi o takich poglądach po prostu przesadza, szukając zagrożenia tam, gdzie go nie ma i dopatrując się u innych morderczych skłonności. Na strzelankach bywam może rzadziej niż jeszcze kilka lat temu, ale na lokalnych grupach na FB albo na forum też nie czytam tak często o wypadkach, jak 6-7 lat temu. Świadomość ludzi wzrasta. Maski też sporo zmieniły na plus.
Operation SNAFU Charlie - Trzeci raz „SNAFU”, pierwszy raz „Operation”
Jestem przeciwny podziałom w środowisku. Tak długo, jak będziemy obwiniać wyłącznie innych o swoje niepowodzenia czy sytuacje konfliktowe podczas strzelań, to niesnaski będą się zdarzać. Często błahy powód urasta potem do rangi problemu nie do rozwiązania. I to wyłącznie dlatego, że wszyscy milcząco założyli przed strzelaniem, że reszta na pewno zna zasady, według których ktoś tam gra od dłuższego czasu.
Niestety podczas zabawy trzeba znaleźć w sobie trochę cywilnej odwagi i w miarę możliwości wyjaśnić problematyczną sytuację na miejscu. Wylewanie żali w internecie nigdy nie pomaga, a tylko nakręca spiralę wzajemnych oskarżeń i cementuje podział na szlachetnych "nas" i nikczemnych "onych". A ludzie z syndromem "oblężonej twierdzy" nie są potrzebni w żadnym środowisku.
Operation SNAFU Charlie - Trzeci raz „SNAFU”, pierwszy raz „Operation”
Tym, którym wydaje się, że rozłam w środowisku osiągnął iście tektoniczne rozmiary, to na pocieszenie mogę powiedzieć, że podczas gier sporadycznie widuję kłótnie spowodowane różnicami w podejściu do spraw bezpieczeństwa. Wygląda na to, że jest to głównie problem internetowy, stworzony przez "chairsoftowych" teoretyków, a większość graczy chce po prostu się dobrze bawić.
Ewentualnie wielu zajadłych zwolenników każdej z opcji podczas prawdziwej konfrontacji "wymięka" i lokuje się konformistycznie gdzieś bezpiecznie pośród tłumu, nie wychylając się zanadto.
Zatem - życzymy wielu udanych strzelań i jak najmniej sporów.
Jak zawsze jesteśmy ciekawi Waszego zdania.
Zdjęcia, których nie zrobiłem sam, pochodzą z tekstu Operation SNAFU Charlie - Trzeci raz „SNAFU”, pierwszy raz „Operation”