Trwa ładowanie...

Twoja przeglądarka jest przestarzała. Niektóre funkcjonalności mogą nie działać poprawnie. Zalecamy aktualizajcę lub zmianę przeglądarki na nowszą.

Wyzwanie

Ten artykuł pochodzi ze starszej wersji portalu i jego wyświetlanie (szczególnie zdjęcia) może odbiegać od aktualnych standardów.

Konkurs na opowiadanie airsoftowe - II miejsce


Wielkie, ciężkie krople deszczu spadały licznie z nieba i atakowały uciążliwie wszystkich, którzy odważyli się wyjść ze swoich domów. Sprawdziły się najgorsze prognozy pogody. Lało jak z cebra. Był pochmurny jesienny poranek, normalna, zwykła sobota listopada. Stałem na przystanku nr 27 czekając na odjazd i klnąc w myślach na dresiarzy, którzy zniszczyli zadaszenie i na siebie, że w ogóle ruszyłem się na dwór. Z drugiej strony, kiedy jak kiedy, ale DZIŚ nie mogłem NIE pojechać.


Moja torba podręczna przemokła całkowicie. Stałem na przystanku, wypatrując autobusu, którym miałem pojechać na obrzeża miasta. Zaplanowano na dzisiaj trening grupy, lecz wśród chłopaków chodziła plotka o tym, że będziemy mieli gości. Nie byle jakich gości... Czekając na autobus, starałem się odgadnąć, kto mógłby nas odwiedzić. Rozmyślania przerwał po kilku chwilach długi przegubowiec linii 009, który zatrzymał się z piskiem na przystanku.


Z otwartego włazu wyskoczyło kilka osób zasłaniając się parasolami, teczkami, gazetami i dziwniejszymi jeszcze przedmiotami. Wszedłem, skasowałem bilet i siadłem na siedzeniu przy oknie. Obskurne wnętrze pojazdu było luksusem w porównaniu z tym, co mamy na zewnątrz. Wziąłem torbę na kolana i zacząłem przeglądać jej zawartość. Na szczęście, niczego nie zapomniałem. Z ulgą odłożyłem ją na sąsiednie siedzenie. Tymczasem autobus zatrzymywał się kilkakrotnie, co raz to wpuszczając i wypuszczając przemokniętych ludzi. I ja mam przez KILKA GODZIN biegać po tym deszczu w jakimś nędznym mundurze z demobilu? Na tę myśl wzięły mnie dreszcze. Nie było warto oszczędzać. Byłem szczęśliwy, że mam jeszcze kilka minut spokoju... bo czego to się nie robi dla airsoftu...


Tymczasem autobus wyjechał już z centrum i zmierzał już prosto na przystanek końcowy. Wiedziałem, że spokój już się kończy. Teraz tylko parę sekund... Wstałem z siedzenia i trzymając torbę w ręce podszedłem do drzwi. Na szczęście, deszcz już zelżał, choć nic nie zapowiadało tego, by przestał padać. Na przystanku panowała całkowita pustka. Mając doświadczenie z pustką i przystankami przyspieszyłem kroku. Jeszcze około sto metrów... tylko.


Przebywszy osiedle domów jednorodzinnych, dotarłem do naszego "poligonu". Była to stara, opuszczona fabryka ogrodzona betonowymi płytami i drutem kolczastym rodem z Oświęcimia. Niewątpliwie pamiętała ona czasy przedwojenne. Prawdopodobnie z początku była to wielka pracownia stolarska, ze względu na wielką połać terenu porośniętą kępami traw i krzewów, pełnej teraz stosów starych beczek i innych odpadów. Suszono tam pewnie drewno po obróbce. Później zaczęto produkować tutaj części metalowe, a dziś budynek stoi i straszy. Świetny teren do walk, ale teraz, dzisiaj będziemy tu mieli bagno. Jednym słowem: Wietnam. No, ale czego się nie robi dla airsoftu...


W odległym krańcu pola, przy ogrodzeniu stał stary jednopiętrowy budynek, prawdopodobnie były posterunek ochrony. Dziś jest całkiem pusty, bez okien ani żadnego wyposażenia. Jest to umówione miejsce spotkań przed walkami. Budyneczek, niegdyś kompletnie zapuszczony. Dziś nadal jest zapuszczony, lecz udało nam się wprowadzić tam trochę życia, tyle na ile mieliśmy chęci.


Gdy przyszedłem na miejsce, inni już byli. Panowała normalna atmosfera, w niczym nie zwiastująca nadzwyczajnych zdarzeń. Przygotowania, sępienie o kulki, sprawdzanie broni, omawianie walk, dyskusje o nowościach. Zauważyłem standardowe, cotygodniowe zmiany w wyposażeniu. Wszyscy chwalili się swoimi nowymi zdobyczami, choć tak naprawdę rzadko było czym. Mimo to, zawsze były to zmiany na lepsze. W końcu jesteśmy początkujący. Cały gwar ucichł gdy usłyszeliśmy głos silnika dochodzący z placu przed bramą.


Nie mieliśmy pojęcia, kogo mogła interesować stara fabryka, zwłaszcza że właściciel o wszystkim wie. Wyszedłem z budynku i moim oczom ukazał się średniej wielkości UAZ z sześcioma ludźmi w środku. W wojskowym samochodzie (nie zmieniono lakieru) i cywilnych ubraniach wyglądali co najmniej dziwnie. Nie zauważony spokojnie cofnąłem się do budynku. Nic nie powiedziałem. Po chwili goście wkroczyli do budynku i wszystko stało się jasne. Gergart, tajny inicjator spotkania, przedstawił nam sześciu niezależnych maniaków ASG, którzy mieli z nami dziś powalczyć. W grupie zapanowało zaskoczenie, ponieważ nikt nie spodziewał się skoku na tak głęboką wodę, a zwłaszcza w takich warunkach! Ale my podobno lubimy wyzwania...


Najbliższe kilka minut upłynęło na omawianiu planów walki. Nasi goście oświadczyli że walczą sami przeciwko nam. Zajmują stanowiska w fabryce, a naszym celem jest ją zająć. Genialnie proste. Proste i genialne. Scenariusz był wyjątkowo prosty ze względu na to, że to pierwsza walka. Musieliśmy się poznać. Wiedzieliśmy, że i tak nie mamy szans mimo przewagi liczebnej ze względu na ciągły ogień karabinów elektrycznych, ale MY PODOBNO LUBIMY WYZWANIA!


"Sześciu Wspaniałych" było nie ugiętych, uparli się, że walczą sami. Zajęli pozycje w fabryce. Mają piętnaście minut na przygotowania. Atmosfera uległa zagęszczeniu. Deszcz wzmógł się, a z daleka słychać było grzmoty. W oddali majaczyła szara sylwetka fabryki. Zważając na deszcz i to, co w tym budynku będziemy robić, zdawał się on być wręcz odstraszający. Wraz z momentem, jak ostatni z naszych przeciwników znikł między stosami beczek, Gergart wystąpił. Trzymając ręce z tyłu, z manierą starego generała wygłosił wyjątkowo krótkie przemówienie ku pokrzepieniu serc:
- Może nie będzie bolało...


Zawiesił głos, spojrzał po nas i dziwnie się uśmiechnął. To nie było do niego podobne. Zaczął mówić dalej, tym razem dużo pewniej:
- Mimo, że jest nas dużo więcej, będziemy mieli równie dużo problemów. Unikajcie wychodzenia w otwarty teren, poruszajcie się ostrożnie, obserwujcie każdy szczegół. Dobrze nasłuchujcie, bo podłogi w fabryce aż się roją od szkła i śmieci. To może ich zdradzić. Szczególnie uważajcie na mroczne szczeliny w budynku, prawdopodobnie są obsadzone. Dzielimy się na trzy grupy, jedna ma być dwuosobowa, pozostałe równe. Te dwie osoby idą przodem po dwóch krańcach terenu i wypatrują wroga. Dają nam znać o wszystkim, bez wyjątku. Reszta posuwa się powoli, jakieś dziesięć metrów za zwiadowcami w rozstrzelonym szyku, w jednej linii, zatrzymując się przy każdym punkcie umocnienia. Starajcie się chodzić pod osłonami, bo ktoś może na was patrzeć z góry. Gdy uznam, że jesteśmy wystarczająco blisko, dam znak.


Nie mówił w zasadzie niczego nowego, chodziło o to tylko, by zapełnić byle czym te piętnaście minut. Dalszy plan bitwy miał być prosty. Umacniamy jakąś w miarę sensowną linię przed budynkiem i wypatrujemy wroga. "A później się pomyśli". Zostały dwie minuty. Ostatnie przygotowania, symboliczna synchronizacja zegarków - bez żadnej praktycznej potrzeby, ale to już nasza tradycja. Wreszcie wychodzimy. Dwóch zwiadowców wychodzi przodem, znikają na krańcach. Już na tym etapie okazało się, że wywiad nie zda się na nic. W tym deszczu nie za bardzo wyraźnie można było zobaczyć człowieka, a co dopiero jego gesty. Zwiadowcy widocznie również zdali sobie z tego sprawę, ponieważ po chwili obaj do nas dołączyli.


W tym momencie napięcie zdawało się być najwyższe. Wzrastało w miarę przechodzenia powoli od kępy traw do kolejnego stosu złomu. Co jakiś czas któryś z nas nastąpił na gałąź lub puszkę, na co wszyscy którzy usłyszeli to wystarczająco wyraźnie, reagowali wzdrygnięciem i nerwowymi obserwacjami terenu. W połowie drogi zatrzymaliśmy się na dłużej. Nasz dowódca już na polu walki wpadł na wspaniały pomysł. Wzdłuż muru na zachodzie rozciągał się dziki żywopłot, pozostałość po dawnym "ogrodzie". Ten żywopłot właśnie osłaniał zakład, teraz tą funkcję spełnia mur. Dziś wysokością żywopłot przewyższa betonowe płyty, a jest gęsty na tyle, że zapewni dobrą osłonę w marszu. Ciągnął się on dokładnie od połowy pola do północnego krańca muru, czyli pozwoli na zajście ich z drugiej strony.


Zebraliśmy się w jedną zbitą grupę i przeszliśmy na tamtą stronę. Nasz korytarz był wyjątkowo udanym pomysłem. Po przekradnięciu się do niego, puściliśmy się biegiem z całych sił, lecz opamiętaliśmy się po chwili i nabraliśmy ostrożności. Po lewej stronie mieliśmy żywopłot, po prawej mur, a na dole setki odpadów, lecz mimo tego i braku perspektywy ewentualnej ucieczki, ta droga wydawała się być dużo bezpieczniejsza.


"To ich zaskoczy, może dzięki temu będziemy mieli jakiekolwiek szanse". Takie myśli towarzyszyły nam podczas przeprawy. Poruszaliśmy się najszybciej, jak tylko można było to robić bezszelestnie. Dwóch zwiadowców wyznaczonych na początku szło przodem. Za nimi reszta. Można powiedzieć, że wśród nas zaczęło panować rozluźnienie, oto mamy szansę na przyzwoite natarcie z zaskoczenia. Nikomu nie podobała się koncepcja szturmu od frontu. Dotarliśmy w ten sposób do fabryki, lecz nasz cel znajdował się dalej. Idziemy do końca. Nie możemy ryzykować frontalnego szturmu. Przy budynku wszyscy przylegli do zarośli. W pewnej chwili za nami usłyszałem dziwny szelest. Nie jako jedyny, większość odwróciła się do tyłu. Lecz w tej samej chwili zadął wiatr wywołując podobne dźwięki i uspokajając nas.


Przeszliśmy kilka metrów, szmery powtórzyły się, lecz ponownie zaczął wiać wiatr. Kilka metrów dalej nastąpił kataklizm. Z zarośli wyłoniło się sześć luf karabinów. Niezauważenie. Czekali, aż podejdziemy. Nie spodziewając się zasadzki, nie zatrzymaliśmy się nawet na chwilę. Jeszcze chwila... moment... sekunda. Jak na komendę, lufy wypluły setki kulek masakrując nasz oddział, a w zasadzie armię, bo byliśmy tu w komplecie. Nie oddaliśmy ani jednego strzału. Wszyscy padli, niektórzy nie wiedzieli nawet, co się dzieje. Nasi przeciwnicy nie weszli do fabryki nawet jedną nogą, a mimo to obronili ją. Przechytrzeni przez swój spryt...


Okazało się, że to od początku była zasadzka, żywopłot był obserwowany, my także. Nie daliśmy za wygraną, zażądaliśmy rewanżu. O ile na początku Sześciu nie sprawiali podejrzeń, o tyle teraz zaczęli zachowywać się co najmniej dziwnie. Po odparciu ataku, bez słowa poszli w stronę fabryki. My wróciliśmy do punktu startu. Powtarzamy scenariusz, nie ma sensu realizować czegoś nowego po takiej wpadce. Brakowało Gergarta, nikt go nie widział od czasu wejścia w zasadzkę. Nie przejęliśmy się tym za bardzo, myśleliśmy że jako jedyny nie dostał, że próbuje ustawić się gdzieś na własną rękę, że czeka na następną rundę. Wraz z wejściem do budynku ostatniego z nas, usłyszeliśmy krzyk jednego z Niezależnych. Dochodził z wejścia - Piętnaście minut!


Wszyscy wiedzieli o co chodzi. Tym razem nasz plan był zupełnie inny. Mimo że nie spodziewaliśmy się powtórzenia zasadzki w tym samym miejscu, nikt nie miał nawet pomysłu, by tędy przejść ponownie. Ta droga była spalona, żeby przegrać wystarczyła jedna seria skierowana w zbity oddział. Wróciliśmy do koncepcji ataku na szerokiej linii, zastanawiając się jednocześnie co dzieje się z Gergartem. Minęło siedem minut, nie obmyśliliśmy niczego. Po kolejnych trzech minutach postanowiliśmy podjąć atak zwartą grupą od frontu, lecz z pewnym fortelem. Na północ miało przedrzeć się trzech ludzi i zaabsorbować uwagę fortecy. Mieli sprawić wrażenie, że przedarli się tam wszyscy. Plan o tyle oryginalny (jak na ogólną niechęć do frontu), co trudny w realizacji został przyjęty. Mamy przecież cały dzień. Jeśli nie uda się tym razem, uda się potem.


Mimo że była dopiero jedenasta, pogoda sprawiała, że wydawało się nam, jakbyśmy mieli już wieczór. Temu wyjściu towarzyszyły już zupełnie inne uczucia. Niebo pociemniało, puste okna w fabryce wionęły grozą większą niż za pierwszym razem, spotęgowaną nagłą przegraną, zmianą pogody, zniknięciem kolegi i ogólnym lękiem przed kolejną wpadką.


Nadszedł czas na wymarsz. Piętnaście minut minęło wyjątkowo szybko. Plan walki z każdą chwilą wydawał się coraz bardziej niedorzeczny, lecz nie dało się już go zmienić. Trzech Samobójców (tak potocznie nazwano oddział dywersantów) podjęło próbę przedarcia się na północ. Przez pewien czas szli razem z nami, lecz potem skręcili w zarośla. Szmer oddalał się coraz bardziej, aż w końcu umilkł całkowicie. Krzewy były gęste na tyle, że można było mieć nadzieję na powodzenie pierwszego etapu akcji. Zwolniliśmy kroku i doszliśmy do naszej znanej połowy pola. Tam umocnienia wydawały się być najskuteczniejsze, toteż zatrzymaliśmy się tam na dłużej. Krótko wymieniliśmy między sobą swoje poglądy na temat kontynuacji walki. Doszliśmy do wniosku, że nie warto niczego zmieniać, ostatnim razem doprowadziło nas to do zguby. Ruszyliśmy dalej.


Nabraliśmy trochę pewności, gdy doszliśmy do ostatniej linii. Nie słyszeliśmy żadnych odgłosów walki, myśleliśmy więc że przygotowania trwają. A może spotkali się z Gergartem? Oby tak, wtedy nasze szanse wzrosną. Spędziliśmy w naszych "okopach" ponad godzinę, nasłuchując i obserwując teren. Nic nie zwiastowało żadnych ważnych zdarzeń. Gdzieś w oddali dało się słyszeć krakanie wron, lecz poza tym nie słychać było nic. Zupełnie. Od czasu do czasu wiatr rozdmuchiwał trawy, deszcz siekł bez ustanku. Zastanawialiśmy się, co może się dziać. A może już po wszystkim? Nie, to niemożliwe... Jeden z dywersantów miał pistolet gazowy. Nie dało się go nie usłyszeć, nawet przy tym deszczu. Czekaliśmy.


Brak wieści był gorszy od ewentualnego niepowodzenia. Gdybyśmy chociaż wiedzieli COKOLWIEK. Zostało nas czternastu... Doszliśmy do wniosku że po prostu nie możemy dalej tak czekać. Musimy działać, niezależnie od reszty, niezależnie od wszystkiego. Mieliśmy wrażenie, że wszystko sprzysięgło się przeciw nam. Wysłaliśmy jednego człowieka, by sprawdził, co się dzieje na północy. Wrócił po kilku długich chwilach, kompletnie przestraszony. Po dywersantach ani śladu, nie trafił też na Gergarta. Żadnych śladów walk, zero kulek, choć w tym morzu traw nie znaleziono by i śladów po starciu pancernym, nawet jakby odbyło się poprzedniego dnia. Nie wiedzieliśmy, czy te informacje są prawdziwe. Nie ryzykowaliśmy kolejnego posłańca. Czternastu Gniewnych Ludzi sprawiało wrażenie, jakby mieli zaraz wybiec i z okrzykiem na ustach po prostu zaatakować. Nic w tym dziwnego: tkwienie w trawie między stosami złomu nie jest przyjemne, zwłaszcza w bezruchu. Nie tak wyobrażaliśmy sobie airsoft... ale to tylko przejściowe uczucie...


Byliśmy kompletnie bezradni. Jeden z nas wychylił się. Nie widziałem jego twarzy, było to na przeciwległym krańcu. Za nim wychylili się inni. Znaczna część ruszyła z atakiem. Nie miałem odwagi wychylić się samemu. Usłyszałem tylko odgłosy wystrzałów dochodzące z wnętrza fabryki. Słyszałem tylko odgłos kulek obijających się o hełmy. Nie miałem pojęcia, czy to z powodu deszczu i wiatru, czy przemęczenia odgłosy te wydały się głuche, jakby nie obijały się o hełm, lecz WBIJAŁY się w niego, choć to pewnie przed deszcz.


Nie wiedziałem co zrobili ci, którzy nie zostali trafieni. Straciłem ich z oczu. Nie patrzyłem dalej niż w ziemię, na której rozpłaszczyłem się, by uniknąć trafienia. Wewnątrz budynku dało się słyszeć przytłumione okrzyki i szmery, oraz odgłosy pospiesznych kroków spotęgowanych echem pustego przedsionka do hali. Oddalały się one, jakby miały umocnić się w samym środku swojego terytorium. Nagle zrobiło się tak cicho, jak nigdy przedtem. Myślałem, że moi towarzysze cofnęli się, lecz wątpiłem w to. Nie miałem z nimi kontaktu. Z obawy przed wykryciem skoczyłem w zarośla i udałem się na północ, znaleźć drugi oddział.


Z drugiej strony fabryka wyglądała zupełnie inaczej. Gdzieniegdzie w oknach zachowały się resztki szyb, cały budynek od tej strony składał się z kilku ścian. Widziałem tylko jedną możliwą drogę wejścia - małe drzwi w rogu dwóch potężnych ścian bez okien. Przemierzyłem ostrożnie całe poletko po północnej stronie. Nie znalazłem dosłownie niczego, co mogłoby wskazywać na ślady czyjejkolwiek obecności. W tej chwili należę do zagubionych. Jeden z pięciu. Ukryłem się za głazem i zacząłem patrzeć w okna. Nagle... przez lunetę moim oczom ukazał się jeden z przeciwników. Stał z karabinem opuszczonym lufą w dół i patrzył martwym wzrokiem na pole. Było to dziwne zjawisko. Przez ułamek sekundy jego wzrok omiatał moje miejsce ukrycia, lecz niczego nie zauważył, na co zareagowałem z wielką ulgą. Przyłożyłem mocniej broń do ramienia. Na czoło wystąpił pot. Palec powędrował na spust...


Strzeliłem. Wokół mnie unosił się zapach gazu. Nie miałem pojęcia czy trafiłem, nie liczyłem na to, bałem się namierzenia przez wroga. Mój cel po trafieniu zachował się jak mosiężny posąg. Wyprostowany, w bezruchu wywrócił się na podłogę. Jego spojrzenie nie zmieniło się, nie wyglądał nawet na zaskoczonego. Nie wydał żadnego głosu. Może dlatego nikt znowu nie pojawił się w polu widzenia. Uśmiechnąłem się i będąc pod wrażeniem umiejętności aktorskich oraz kultury gry trafionego wyszukiwałem nowych celów. Spojrzałem na zegarek. Była trzynasta.


Deszcz zmalał do nędznej mżawki, lecz niebo nie pojaśniało wcale, a wręcz przeciwnie. Omiatając fabrykę wzrokiem po raz kolejny, doszedłem do wniosku, że dalsze czatowanie nie ma sensu. Zastanawiałem się nad wejściem do fabryki. Czy te drzwi nie okażą się kolejną zasadzką? Ostrożnie wychyliłem się i przekradając się metr po metrze pomiędzy krzewami, dotarłem do drzwi. Przez mały otwór spojrzałem do wewnątrz. Podłoga błyszczała kawałkami szkła i jasne było, że nikogo nie mogło tam być. Nie można było być cicho na takim podłożu, a obserwowałem to pomieszczenie dość długo. Zdecydowałem się otworzyć. Wyjąłem pistolet i otworzyłem drzwi. Nie sprawiały oporu, choć ich pisk wydawał się być bardzo niepokojący. Serce zaczęło bić mocniej. Przypomniałem sobie najgorsze sceny z filmów grozy. Przypomnieć sobie takie okropności przed wejściem do ciemnego budynku nie zwiastowało niczego dobrego.


Pomieszczenie do którego wszedłem wyglądało jak pobojowisko. Widocznie często zaglądali tu szemrani ludzie, mimo że ta dzielnica uważana była za spokojną. Spękane cegły mieszały się ze szkłem, pustymi puszkami i plastikowymi butelkami. Przejście bez szelestu było prawie niemożliwe. Zrobiłem pierwszy krok. Mimo obaw, odgłos nie był na tyle głośny, by zaalarmować innych. Doszedłem do wyjścia z pomieszczenia. Mimo, że walczymy tutaj od dawna, w fabryce jestem po raz pierwszy. Wcześniej właściciel zabraniał tam wchodzić z sobie tylko znanych powodów. Okazało się że pomieszczenie to, jest tylko jednym z kilku przyległych do długiego korytarza, na którym właśnie się znajdowałem. Naprzeciw mnie znajdowały się kolejne drzwi, obdarte z farby, ze śladami uderzeń siekiery. Dziś, na wpół otwarte stanowiły duże zagrożenie. Pomieszczenie wypełniała całkowita ciemność. Nagle serce podskoczyło mi do gardła. W pomieszczeniu ktoś był. Dochodziły do mnie ciche odgłosy zza drzwi. Nie miałem wyboru. Nie mogłem uciekać zostawiając za sobą choć cień podejrzenia. Wychyliłem się jak mogłem i rzuciłem na ścianę światło latarki. Odgłosy stały się coraz bardziej niespokojne. Naprawdę nie miałem wyboru. Przygotowałem pistolet i wbiegłem do pomieszczenia strzelając na oślep, w kierunku skąd dochodziły mnie odgłosy. Żadnej odpowiedzi. Nic. Koło moich nóg z piskiem przebiegł... szczur. Zwykły, pospolity szczur, przez którego naraziłem się na zdemaskowanie! Bez zwłoki zmieniłem magazynek i wyszedłem.


Korytarz niewiele różnił się od innych pomieszczeń, które widziałem do tej pory, z tą różnicą, że nie było na nim tyle śmieci, oraz był dużo dłuższy. Zamontowałem prowizorycznie latarkę do pistoletu i parłem dalej. Wszędzie było pusto. Jedyne naturalne oświetlenie, na jakie mogłem liczyć, to światło słońca z oszklonej dawniej galerii na końcu korytarza. W obawie przed strzałami z góry, nie mogłem przechodzić środkiem.


Przejście przez ten budynek wymagało dużo czasu, stąd też całkowicie straciłem resztki nadziei, gdy pod galerią odkryłem schody do piwnicy. Tego było już za wiele. Musiałem podjąć decyzję. Kierować się na górę? Czy może zejść na dół? Na myśl o szczurach i innych plagach wydało mi się niemożliwe, by ktoś mógł tam być. Podszedłem do podwójnych drzwi prowadzących do innego korytarza. Przez brudne szyby w skrzydłach nie widać było nic. Drzwi nie dało się otworzyć, a było to jedyne przejście. Chociaż, jest jeszcze galeria, tylko jak tam wejść? Można by wykorzystać beczki spod ściany, ale chcąc czy nie chcąc, najpierw trzeba sprawdzić piwnicę.


Po zejściu w dół, pierwszym co uderzyło mnie najbardziej, był straszny odór. Mdlący zapach pochodził od pleśni, która porastała obficie wilgotne ściany. Nie dawał o sobie zapomnieć choć na chwilę. Po lewej stronie widniały dwoje drzwi. Po prawej natomiast dało się zobaczyć wąski korytarz z wyważonym skrzydłem na końcu. Zaczął obejmować mnie paranoiczny nastrój. Zdziwiłem się, jak do tej pory nie napotkałem nikogo oprócz strażnika przy wielkim oknie? Moje pytanie miało właśnie napotkać odpowiedź.


Wąski korytarz na końcu okazał się małą kotłownią. Zrujnowany piec stał w rogu, a obok piętrzyła się góra węgla, wyraźnie już wieloletnia. Z małych okien tuż przy suficie sączyło się nikłe światło, jeszcze mniejsze niż to, które sączyło się z chmur przed wejściem. Czując dziwny lęk przed czyjąś obecnością, opuściłem kotłownię tak, jakby wypychała mnie z niej jakaś potężna siła. Latarka wyraźnie słabła. Jak na złość, nie wymieniłem baterii, działała na tych sprzed tygodnia, a nic jeszcze nie zapowiadało wyjścia stąd. Miałem dosyć kolejnych drzwi, pomieszczeń i rozgałęzień. Koniec z tym.


Podszedłem do pierwszych drzwi. Były zamknięte. Drugie nie, lecz wyglądały na zabarykadowane. Uległy jednak mocnemu kopniakowi. Wraz z chwilą, gdy je otworzyłem, odskoczyłem na bok, by uniknąć ewentualnego trafienia. Nic jednak się nie wydarzyło. Przypomniałem sobie studnię z filmu "Ring" i na to skojarzenie obleciały mnie dreszcze. Nie zostałem tu ani chwili dłużej, niż było to konieczne do sprawdzenia, czy jest tu pusto, bo o bezpieczeństwie przy takim klimacie nie mógłbym się przekonać.


Widok w środku należał do wyjątkowo dziwnych. Z góry (prawdopodobnie otworu wentylacyjnego) sączyło się światło padające na betonową studnię zbierającą deszcz. Nad nią unosiła się niewielka mgła.


To tylko zabawa, tylko i wyłącznie... ale co się dzieje z innymi? Możliwe, że wrócili do punktu wyjścia. Ale ja zostałem. Okazało się, że stąd nie ma wyjścia. Jedyna droga wewnętrzna do drugiej części fabryki prowadzi przez podwójne drzwi, które są zamknięte. Wyszedłem z piwnicy, a wraz z tym momentem zgasiłem latarkę. Mimo ciemności na korytarzu, znałem go już dość dobrze, a baterie są bliskie śmierci. Miałem nadzieję, że następne natarcie naszych uda się, lecz do tej pory nie dotarł do mnie żaden znak rozpoczęcia, czy zakończenia walki. Jednym słowem, NIC nie wiedziałem.


Nie było sposobu na przejście do drugiej części - tak mi się wydawało. Wyjście było niemożliwe, nie miałem pojęcia, którą drogę na zewnątrz obrać, a ryzyko było zbyt wielkie. Przyjrzałem się drzwiom po raz drugi. Przejście tędy było niemożliwe. Zauważyłem, że zostałem sam. Znów od nowa zaczął ogarniać mnie ten sam paranoiczny nastrój. Tego było zbyt wiele. Gdzieś w pomieszczeniu, które sprawdzałem na początku odezwał się głuchy odgłos uderzenia. Wzdrygnąłem się z zaskoczenia i nagłego strachu. Ściany są tutaj bardzo cienkie. Ktoś jest po drugiej stronie. W poszukiwaniach przejścia moją uwagę zwrócił wielki kawał dykty przysłaniającej ścianę.


Nie, to by było zbyt proste... Pod nią widać było cegły ułożone w normalnym porządku, lecz bez żadnego spoiwa. Ot taki sobie stos, widać było że układano go bardzo szybko. Na nieszczęście z drugiej strony widok zasłaniał podobny przedmiot. Nie miałem kompletnego pojęcia, jak przedrzeć się na drugą stronę. Jak ich przechytrzyć? A czy tam w ogóle ktoś jest?


Długo myślałem nad kolejnym krokiem. Nie znajdując sposobu na przejście przez ścianę, zdecydowałem się na wejście na galerię. Na szczęście beczki w rogu ściany były dość regularne i pozwoliły mi na wejście. Nie było trudno. Okazało się jednak, że to był wyjątkowo nieudany epizod. Z dachu niczego nie mogłem zobaczyć, nawet punktu startowego z powodu ściany na południu. Żadnych przejść, zero drzwi, czy choćby drabiny. O ile wejście nie sprawiało kłopotów, to o tyle zejście z powrotem było katorgą. Beczki chwiały się niemiłosiernie przy schodzeniu. Utrzymanie równowagi było ciężkim treningiem, lecz gdy uświadomiłem sobie, że nikt może nie znaleźć moich zwłok, wziąłem się w garść. Na szczęście udało mi się zejść. Zaraz po postawieniu nóg na ziemi cała genialna konstrukcja upadła w sekundę robiąc niemiłosierny hałas. Zamarłem z przerażenia. Być może nie udało mi się zrobić niczego wielkiego, lecz jestem już daleko. Zbyt daleko, by teraz wpaść.


Po chwili opamiętałem się. Nikt nie przychodził. Albo oni są głusi, albo wyczekują. Pojąłem, że to jest moja wielka szansa. Teraz albo nigdy. Podszedłem do ściany i popchnąłem prowizoryczne uzupełnienie. Korytarz był pusty i całkiem ciemny. Przecisnąłem się przez dziurę. Pusto, tak samo jak w każdym innym miejscu. Mimo to, ta część budynku sprawiała wrażenie bardziej zadbanej, jakby nie dotkniętej destrukcją. Być może dlatego, że nikt nie sforsował tych potężnych drzwi i nie widział wyrwy w ścianie. Uspokoiłem się nieco - ten korytarz miał tylko dwa odgałęzienia. Jedne drzwi, identyczne jak te, widniały na końcu, w przeciwległej ścianie, a drugie wmurowano tuż przy mnie, po lewej. Wyjąłem karabin.


Przeczuwałem, że przestrzeń się powiększa. Lecz na przekór wszystkiemu, najbardziej niepokoił mnie właśnie BRAK ludzi. Wolałbym pewnych wrogów, niż takie zawieszenie w pustce. Jeśli jednak ta pustka była działaniem zamierzonym, jeśli sama w sobie miała być osłoną tyłów, była wyjątkowo udanym pomysłem. Nagle drzwi z końca korytarza zaskrzypiały i poruszyły się, lecz nie rozwarły skrzydeł. Serce podskoczyło mi do gardła. Chwyciłem latarkę i skierowałem jej wątły promień na drzwi. Po chwili ktoś ponowił próbę otwarcia, lecz bez skutku. Uspokoiłem się, gdy usłyszałem cichnące kroki. Oddalali się. Nie mają jak mnie złapać, lecz czy oni nawet o mnie wiedzą? Drzwi po prawej stronie były zamknięte. Stąd nie ma wyjścia.


Cofnijmy się w czasie. W momencie, kiedy wskoczyłem w zarośla z zamiarem podążenia na północ, w okopach przed fabryką pozostało kilku ludzi. Oni też nie mieli pojęcia, co stało się z resztą, z tymi, którzy ruszyli. Zebrali się szybko i podjęli decyzję o przesunięciu się w kierunku żywopłotu. Wyjątkowo sprzyjała im sytuacja. Zamieszanie jeszcze nie umilkło, Sześciu Wspaniałych popełniło katastrofalny błąd, spodziewając się szybkiego, bezmyślnego natarcia niedobitków i wycofując się do wnętrza, nie zostawiwszy żadnej straży. Tą sytuacje mieli wykorzystać ci, którzy nie zostali pokonani. Mieli tam wbiec i przez alejkę dotrzeć na tyły. Nie mieli innego wyboru. Powrót do punktu wyjścia i poddanie się było niemożliwe. Zaszli zbyt daleko, nie darowaliby sobie oddania próby. Ten odcinek drogi został przebyty w wyjątkowo krótkim tempie. Gdy znaleźli się na znanej sobie drodze, spostrzegli, że oto znaleźli się w miejscu, w którym zostali masowo rozstrzelani na samym początku dnia. Jest to też ostatnie miejsce, gdzie widziano Gergarta. Ze względu na złe wspomnienia, podświadomie wszyscy ruszyli dalej. Odpoczęli zaledwie kilka minut, dyskutując przyciszonym głosem na temat dalszych kroków. W końcu postanowili iść naprzód. Posunęli się kilka metrów, tam, gdzie z okien nikt im nie zagrażał.


W tej oto chwili usłyszeli pojedynczy strzał. Po nim nastąpiła cisza. Nie domyślali się znikąd, kim mógłby być ten, kto oddał strzał, lecz domyślali się, że sami są celem (niesłusznie). Podeszli ostrożnie w kierunku małej przerwy między krzewami. Ujrzeli małe drzwi w wielkiej betonowej ścianie, dokładnie takie same jak te, przez które wszedłem ja, lecz po przeciwnej stronie. Oto były drugie drzwi, których nie zauważyłem. Jako że alejka za żywopłotem (z racji wspomnień z poranka oczywiście) bardzo źle na nich działała, nie patrzyli zbyt długo. Przebiegli kilka kroków dalej, gdzie nic nie dało się zobaczyć. Usłyszeli pisk drzwi i omal nie padli na ziemię, gdyby nie to, że żywopłot na dole jest rzadszy. Jeden z nas wychyliwszy się bezmyślnie, zobaczył jednego z Sześciu przywiązującego sobie czerwoną opaskę na ramię i siedzącego beztrosko pod ścianą. Wstąpiła w nich nadzieja. Doszli do wniosku, że wejść należy teraz, albo już nigdy.


Obejrzeli dokładnie teren, długo obserwowali wszystkie szczeliny. W końcu puścili się pędem w stronę drzwi. Trafiony wartownik zauważył ich, lecz nie powiedział ani słowa, zachował się jak umarły z prawdziwego zdarzenia. Nadal pamiętali pisk drzwi, więc można powiedzieć, że zachowali się głupio, podchodząc tak nieostrożnie do podejrzanego miejsca. Inną sprawą jest, że mieli szczęście. Nie zdawali sobie sprawy z tego, że to nie te drzwi wydały głos, gdyż tak samo jak ja wcześniej, nie widzieli drugich. Przylegli do ściany tuż koło skrzydła. Byli w sytuacji tym gorszej, że nie było dla nich żadnej możliwości sprawdzenia, co mają wewnątrz. Mieli nadzieję, że zaginieni dadzą jakiś znak, lecz zawiedli się. Byli zdani tylko na siebie. W końcu zdecydowali się na wejście. Stanęli dokładnie na wprost drzwi, przygotowując broń do akcji.


Cała mała akcja rozegrała się szybko. Standardowe wejście do budynku, sprawdzenie przyległych pomieszczeń. Ćwiczyli to wiele razy. Niczego ani nikogo nie znaleźli. Na lewo od wejścia znajdował się korytarz, ułożony symetrycznie do tego po drugiej stronie, po którym chodziłem ja. Oni oczywiście nie mogli o tym wiedzieć. Szli powoli, w zwartej grupie z latarkami na broni obserwując każde miejsce. W pewnym momencie, w małym pomieszczeniu w rogu korytarza (później skręcał on w lewo) Maciek potknął się o cegłę wkraczając do niego i runął z hukiem na podłogę. Uderzył głową o ścianę, lecz nie stracił wcale przytomności. Po chwili wstał i oświadczył, że wszystko jest w porządku, że potrzebuje kilku minut na powrót do siebie

.

Wszyscy ruszyli powoli dalej, w głąb budynku. Maciek nadal wydawał się być nieobecny, więc kroczył w środku, chroniony z każdej strony. W końcu po dwóch zakrętach w prawo, cała piątka dotarła na mały plac przed podwójnymi drzwiami. Naprzeciw nich, na około dziesięć metrów widniały schody na piętro. Te podwójne drzwi były otwarte, lecz za nimi znajdowały się drugie, tym razem zamknięte. Było to coś, co mogło sprawiać wrażenie śluzy. Dwukrotnie próbowano je otworzyć, lecz nic to nie dało.


Wobec tego została jedna, jedyna droga: schody. Ustawiwszy się w szereg, zajęli je z błyskawiczną szybkością. Na piętrze nie było nic, co mogłoby w czymkolwiek pomóc, ale nie spotkano też żadnych przeszkód. Na końcu szerokiego korytarza przy oknie stał wyeliminowany strażnik, patrząc przez okno na domy za terenem naszego "poligonu". Nie zwrócił na nas uwagi. Wszystkie pomieszczenia okazały się puste, lub zamknięte na klucz. Istniało przejście na halę, lecz tradycyjnie już, było zamknięte i zabite deskami. Gdzieś z daleka doszedł ich głuchy odgłos metalu, jakby ktoś naruszył stos beczek. Nie przejęli się tym, to musiało pochodzić z części budynku, do którego nie mieli dostępu.


Sytuacja była jasna: W tej części budynku rezydował tylko jeden strażnik ze względu na to, że załoga fabryki nie odkryła otwartego przejścia do drugiej części budynku. Stąd, według nich po prostu nie dało się przypuścić ataku. Lecz nikt, kto zaszedł tak daleko, nie wpadłby na pomysł zebrania się u frontu, zwłaszcza w tak małej sile. Rozpoczęły się poszukiwania choć szpar pod dachem, skąd można by przynajmniej się rozejrzeć.


W tym momencie wypełniliśmy lukę w czasie, ja stałem w przedsionku do domniemanej hali fabrycznej, a grupa ocalonych przeszukiwała drugie piętro.


Musiałem wrócić. Wyłączyłem latarkę, która znajdowała się już w stanie agonii. W pewnej chwili wpadłem na dziwny pomysł... czy nie wrócić do studni i nie wyjść szybem na drugi dach? Nie miałem pojęcia, jak to zrobić, w tej sytuacji każdy pomysł wydawał się być dobry. Lecz gdyby jednak jakoś się udało... Mógłbym rozejrzeć się za zaginionymi, lub obejrzeć punkt wyjścia. Przedłużyłem męki latarce kilkoma minutami pracy. Tym razem dziwne przeczucie o czyjejś obecności tutaj wypłynęło z kotłowni do przedsionka, co spowodowało zwiększenie napięcia. Przemknąłem przez piwnicę jak porażony. Nie mogłem uwierzyć swojemu szczęściu. To może był sen, lecz w szybie, w równych odstępach wmurowano żelazne pręty mające służyć za drabinę. Nie myślałem długo. Spojrzałem uważnie za siebie, sprawdziłem ekwipunek. Wejście przyspieszyło samowolne stoczenie się jednej z beczek ze schodów. Deszcz przestał padać, lecz z odgałęzień szybu sączyła się woda. To widocznie tutaj rynny odprowadzały opady. Okazało się, że nie będzie jednak tak łatwo jak się wydawało.


Stopnie były wyjątkowo śliskie i zielone od glonów. Nieraz zdarzyło mi się ześlizgnąć jedną nogą. Błagałem Opatrzność w myślach o to, by nie zlecieć. Wszystko, lecz tylko nie TO! Na szczęście, żadna z tych strasznych myśli nie spełniła się. Wyszedłem na dach. Tutaj pojawił się kolejny problem. Dach też był strasznie śliski od zgniłych liści na jego powierzchni. Poruszanie się po nim miało postać wyjątkowo uciążliwego i powolnego czołgania z nosem w zgniliźnie. Jedyne pocieszenie to takie, że nie był on nijak nachylony. Znajdowałem się w jego rogu. Podczołgałem się tak, by zobaczyć punkt startowy. Nikogo tam nie było. Przez lunetę widziałem tylko torby rozrzucone w takim porządku, w jakim je opuściliśmy. Możliwe, że wszyscy siedzą przy ścianach, popijają herbatę z termosu, lecz tego już nie mogłem sprawdzić. Nie zazdrościłem im, zdałem sobie sprawę, że musieliby tam zacząć rozkładać się z nudów i niepewności. Nie widziałem też nikogo w innych miejscach ani na polu, nikt nie zdradził swojej obecności za żywopłotem. Na dachu nie było jednak bezpiecznie. Tym razem problem sprawiała długa galeria w jego centrum. Zaszedłem galerię od południa.


Moim oczom ukazała się średniej wielkości hala zawalona drobnym złomem i szkłem. Gdzieniegdzie stały czerwone beczki. Patrząc od północy zobaczyłem wielkie rozsuwane drzwi ze stali i drewna, częściowo otwarte. Za nimi znajdował się przedsionek, wcześniej obsadzony przez obronę. To tam odparto nasz atak, teraz wszyscy się wycofali w głąb, tutaj, do hali. Zdawałem sobie sprawę z możliwości, jakie może to dać. Wróciłem powoli na południową stronę galerii.


Była już szesnasta. Większość czasu straciłem na mozolnym przesuwaniu się po dachu. W końcu ułożyłem się w wygodnym rogu, gdzie miałem na oku ponad połowę obszaru hali. Hala ta wyglądała na pustą, bo było po prostu dziwne. Miałem właśnie zmienić miejsce obserwacji, lecz w ostatniej chwili zobaczyłem jednego obrońcę budynku. Siedział nieruchomo pod ścianą, za beczkami tuż obok wejścia. Nie był osłonięty niczym więcej, lecz jego sylwetka prawie idealnie zlewała się z podłogą i ścianą.


Po raz kolejny powiedziałem sobie: teraz, albo nigdy. Powoli wsunąłem lufę głębiej między ramę okna, a kupkę liści. Ten przymiar do strzału był dużo mniej dokładny niż pierwszy. Teraz rządziły mną emocje, chęć szybkiego zwycięstwa. Strzeliłem. Kulka odbiła się od beczki i z wielką gracją wyleciała rykoszetem przez okno. Seria kulek znikąd powędrowała w moją stronę. Uchyliłem się w ostatniej chwili. I to był właśnie mój największy błąd. Zostałem odkryty.


Tymczasem przyjaciele z drugiej strony znaleźli sposób na ostrzeliwanie hali. Udało im się znaleźć lukę zbyt małą, by się przez nią przecisnąć, lecz odpowiednią do prowadzenia ognia. Niewiele mogło im to dać, bo jedna tylko ich replika mogła stąd prowadzić ogień. Nikogo nie widzieli. Po chwili z galerii wyłoniła się lufa karabinu skierowana w beczki. Padł strzał. Napięcie było tak wysokie, że seria w nieznajomego była czymś normalnym. Dopiero po chwili ku swojemu zaskoczeniu zorientowali się, kto leżał na dachu i do kogo strzelał. Poznali tego kogoś (czyli mnie) po huku karabinu. Padła kolejna seria, tym razem w wyrwę. Jacek, jeden z nich dostał. Broń podjął Michał. W wielkim napięciu wymierzył wyjątkowo niedokładnie.


Cała seria kulek, jedna za drugą przecinały powietrze to w jedną, to w drugą stronę, nie trafiając za każdym razem. Każdy obrońca w końcu zdradził swoją pozycję. Można spokojnie powiedzieć, że bez tego nie dałoby się ich zlokalizować. Człowiek na dachu (czyli znowu ja) zdał sobie z tego sprawę, że on jednak nie został wykryty. Oddał drugi strzał w człowieka, który skradał się, by wymierzyć z bliska w nieoczekiwanych napastników. Ku jego zdziwieniu, cel otrzymał trafienie prosto w głowę. Z dachu padł trzeci strzał, lecz chybiony. Zapanował moment konsternacji. Nikt nie miał pojęcia, kim jest ten "ktoś" na dachu. Ten moment wykorzystali inni obrońcy. Kolejny ostrzał wyłączył z gry kolejnych dwóch ludzi. Opór po tej stronie słabł.


Po strzałach spod dachu czułem zdziwienie, gdy ci sami ludzie podjęli walkę z załogą obrońców. Musiałem im pomóc. Mimo że było ich kilku, tylko jeden oddawał strzały. To elektryk Jacka, przechodzący z rąk do rąk po trafieniu aktualnego posiadacza. Nic innego nie miało możliwości, by choć potoczyć kulkę na taką odległość, by zagrozić przeciwnikowi. Oddałem strzał. Drugi. I jeszcze kilka kolejnych, lecz żaden nie trafił. W końcu mnie odkryto, lecz zdążyłem to zauważyć. Po raz drugi seria kulek przecięła przestrzeń kilka centymetrów ode mnie. Strzelanina wcale nie ucichła. Stało się to dopiero po chwili. Dwóch ludzi siedziało pod ścianą ze swoimi standardowymi czerwonymi przepaskami, lecz stanowisko obrony pod dachem opustoszało.


Nie mogłem im pomóc. Po dłuższej chwili usłyszałem głośne przygłuszone rozmowy zmieszane z wzajemnymi wyrzutami. Tak, wszyscy zostali trafieni. Wracają. Mimo to, wykonali dobrą pracę. Zacząłem gorączkowo myśleć, co można zrobić dla ocalenia misji już na takim etapie? Straciliśmy chyba prawie wszystkich, poza tym nie mam sposobu, by zawołać posiłki. Leżałem i obserwowałem człowieka stojącego na podwieszanym chodniku przy ścianie. Pilnował, by taka sytuacja się nie powtórzyła. Zrozumiałem, że to moja jedyna szansa na w miarę łatwe trafienie. I tak wiedzą, że tu jestem. Czekają tylko na to, bym się pojawił. Uspokoiłem się, przyłożyłem lunetę do oka. Ten przymiar do strzału był chyba najdokładniejszy ze wszystkich. Odsłoniłem lufę. Po raz drugi palec powędrował na spust.


Nie wiem, jak to się stało. Chybiłem dosłownie o kilka centymetrów, był to chybiony strzał w najgorszym momencie, jaki można było na chybienie wybrać. Cofnąłem się. W tej chwili jedyną osobą, która mogłaby mnie ujrzeć i trafić, był strażnik wyrwy, którego niefortunnie nie trafiłem. Odwrócił się szybko, szukał mnie. Strzeliłem ponownie, lecz bez skutku. Koniec amunicji. To był strzał samym gazem, przez który głupio ułatwiłem namierzenie siebie. Gdzieś z głębi dotarł do mnie głos strzału. Strażnik, który za ułamek sekundy miał otworzyć do mnie ogień, wyprostował się, trafiony w plecy. Dostał. Gdyby nie to, mógłbym już wracać. Unik nie miał szans, odsłoniłem się za bardzo.


Przez chodnik pod dachem biegł drugi obrońca, lecz zatrzymał się, widząc że jednak nie wszystkich wyeliminowano. Po wymianie magazynka dokonałem okropnego odkrycia: to już tylko siedemnaście pocisków. Po nich nie zostanie nic. Ten sam człowiek, który stał przed chwilą jak wryty, zaczął biec dalej. Jeśli uda mu się to, co ma zamiar zrobić, będziemy zgubieni. Raz, dwa, trzy, cztery. Po raz pierwszy w życiu zacząłem liczyć pociski wylatujące z lufy. Pierwsza kulka uderzyła o podłoże, wzbijając małą chmurę pyłu. Drugiej nie byłem w stanie zobaczyć, trzecia i czwarta trafiły w ścianę. Sześć, siedem, osiem, dziewięć. Ściana, ściana, znowu ściana I JESZCZE RAZ ŚCIANA ! To już był czysty stres. Dziesięć ! Trafiony w plecy tylko się zatrzymał i zaczął wracać. Ci ludzie potrafią przegrywać. Żadnych protestów. Brak ognia w moją stronę zaczął mnie bardzo niepokoić. Cała walka na wstępie wywiązywała się bardzo powoli, mimo że jest to normalne tempo działań, nam wszystkim wydawało się, że oglądamy jakby przyspieszony film.


Siedem... siedem sztuk amunicji... Jeden człowiek. Wiem już, kto wyciągnął mnie z największych kłopotów. To był Gergart. Pojawił się znikąd, znikąd też przechylił szalę zwycięstwa na naszą stronę. Było nas dwóch. Wróg został tylko jeden. Po kilku chwilach usłyszałem skrzypienie drzwi i ciemna sylwetka znikła za zamykającymi się skrzydłami. A więc uciekł. To polowanie nabrało nowego wymiaru. Drzwi prowadziły do części Gergarta, co wyczułem instynktownie. Nie miałem pojęcia, jak mu to przekazać. Po chwili zrozumiałem, że nie mam komu. W hali było pusto, oprócz czterech "zabitych" nie było nikogo. Stanowisko pod dachem opuszczono. Zrozumiałem, że tylko ja wiem o ucieczce z hali. Musiałem działać.


Wróciłem. Teraz piwnica nie wydawała się być tak mroczna. Został tylko jeden... Z wielką szybkością przemknąłem przez korytarz i wybiegłem na dwór. Dysząc z emocji rozglądałem się nerwowo po całym terenie. Zapomniałem całkowicie o jakichkolwiek środkach ostrożności. Cały marsz trwał wyjątkowo krótko. Odkryłem drugie drzwi do przeciwnej części fabryki. To już ostatnie minuty. Latarka rozbłysła światłem, które teraz można by porównać co najwyżej do zapałki. Lepsze to, niż nic. Poprawiłem gogle. Jeśli Gergart nadal nie dostał, ani się nie pokazał, mamy szanse. W pośpiechu sprawdzałem napotkane pomieszczenia. W tej sytuacji nawet wiatr na zewnątrz potrafił sprawić wrażenie kroków. Dotarłem do drzwi, przez które uciekł. Okazało się, że były zamknięte tylko od wewnątrz. Przeszedłem dwukrotnie przez podwójne drzwi, które odwiedził nasz poprzedni oddział i znalazłem się w znajomym ślepym korytarzu. Tym razem te drzwi, które wcześniej były zamknięte, można było otworzyć. W całym pośpiechu nie zauważyłem jednego. Powolny odgłos ciężkich butów zdawał się być tutaj jak świst katowskiego miecza. On wiedział, że jestem bezradny. Nie otworzył ognia, nie zrobił nic, oświetlił tylko twarz latarką i powiedział - Byłeś blisko.


Wydawało mi się, że już byłem przed chwilą w identycznej sytuacji. Raz kolejny seria pocisków uderzyła w plecy przeciwnika. Za nim stał Gergart. Nie miał ochoty nic wyjaśniać, rzucił tylko zdawkowe: - Widziałem cię w kotłowni.


Okazało się, że trzej dywersanci nie dotarli w ogóle do celu, Gergart zobaczył ich, czatując za żywopłotem, gdy strażnik dwoma seriami położył ich nadzieje na akcję. Wrócili aleją za żywopłotem. Sam Gergart prawdopodobnie ulotnił się podczas pierwszej zasadzki. Mieliśmy rację, że działał na własną rękę. Zniknięcie szturmowców było naszym złudzeniem - wrócili do punktu wyjścia i siedzieli tam do samego końca.


To była niewątpliwie najlepsza walka jaką stoczyliśmy wszyscy. Później miało miejsce kilka małych potyczek na samym polu, ale o nich nie warto już mówić. Wróciłem mocno po północy. Było warto wstawać w ten deszcz. Nasi goście za tydzień wracają w większej liczbie. O odbiciu fabryki nie powiedzieli nic.


Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób ogranicza się tylko i wyłącznie do ich pseudonimów i imion.


Wszystkie lokacje i zdarzenia są całkowicie fikcyjne.

Komentarze

Najnowsze

Trwa ładowanie...
  • Platynowy partner

    Złoty Partner

  • Srebrni partnerzy

  • Partnerzy taktyczni