Trwa ładowanie

Twoja przeglądarka jest przestarzała. Niektóre funkcjonalności mogą nie działać poprawnie. Zalecamy aktualizajcę lub zmianę przeglądarki na nowszą.

Kości Zostały Rzucone 5: O jeden most za dużo

Ten artykuł pochodzi ze starszej wersji portalu i jego wyświetlanie (szczególnie zdjęcia) może odbiegać od aktualnych standardów.

Kości Zostały Rzucone 5: O jeden most za dużo

fabularyzowana relacja

 

Ludowe powiedzenie "idzie luty – podkuj buty" w tym roku się nie sprawdza. Pogoda rozpieszcza, ciekawe jak długo. W takim pogodowym kontekście, w dniu 16 lutego 2014 roku w Puszczy Bukowej odbył się scenariusz "Kości Zostały Rzucone 5: O jeden most za dużo" przygotowany przez grupę iCH. Na miejscu zebrało się blisko 50 szczecińskich airsoftowców, zaś areną zmagań był dobrze znany większości z nich rejon Puszczy w kwadracie "Klucz-Mosty-Prochownia-Hangary". Tłem fabularnym gry jest konflikt o zasoby naturalne planety zwanej Ariadna, toczący pomiędzy dwoma mocarstwami - Pan Oceanią i Yu Jing. Miałem przyjemność uczestniczyć w zmaganiach w roli dowódcy drużyny po drugiej ze wskazanych stron konfliktu. Zapraszam zatem do relacji ze spotkania.

 

* * *

 

Yu Jing, 2 pluton, 3/6/11 Zanshi Qizhi (Wojsk Chorągwi), aktualny przydział: ochrona koncesji górniczych kompanii Shaanxi-Youser, Terytoria Poludniowe, Ariadna.

 

Górka, okopy, ladowisko, parę namiotów, w pobliżu dwa mosty, którymi transportowany jest urobek z kopalni. Skąd i dokąd – gówno w zasadzie to wszystkich obchodziło. W okolicy radar pilnujący przestworzy nad okolicą i ułatwiający operowanie pionowzlotami. I – co najważniejsze – w pobliżu brak jakichkolwiek oberży, w których można skosztować palących trunków i paść w objęcia atrakcyjnych dam. Tak oto prezentował się FOB Ruishi i jego okolice – dom naszego oddziału przez najbliższe kilka dni.

 

ilustracja 2.jpg

 

Oddziałem Yu Jing w FOB, około 25-osobowym i zarazem pierwszą drużyną, dowodził Naggaroth (F.A.T.E.). Składała się głównie z najemników. Drugą drużynę stanowili żołnierze Cesarza pod dowództwem Fate'a (B.R.O.S.). Trzecia drużyną dowodziłem ja (G.E.A.R. & Przyjaciele). Na stosunkowo dobrze zorganizowanej łączności drużyny nosiły odpowiednio oznaczenia SMOK, SZCZUR i ŚWINIA. Podobno to znaki chińskiego kalendarza. Jako, że wszystkie były na literkę S (albo podobną), zdrowo pierd.... się wszystkim na radiu.

 

Z początku w FOB było spokojnie. Patrole, pierdzenie po cesarskich racjach żywnościowych, obserwacja zautomatyzowanych wagoników przewożących urobek z kopalni Shannxi, palenie gówna w metalowych beczkach. Że też człowiek zwiedził wiele układów słonecznych, wymyślił urządzenia pozwalające komunikować mu się na zdumiewające odległości – a gówno pali się ciągle tak samo jak dwieście lat wcześniej. Mówiąc krótko – było tak jak w każdym innym obozowisku Yu Jing w tym i innych układach.

 

Nagle, gdzieś koło 1000, dane wywiadowcze i rozkazy zmieniły się. W okolicy pojawili się PanOceańczycy, chcący zająć radar i zniszczyć pilnowane przez nas mosty. A mieli czym – na południu pola walki znajdowały się opuszczone składy zaopatrzenia, w których z pewnością mogli znaleźć coś co robi odpowiednie duże BUM, aby rozwalić most - zreszta na pewno odpowiednie zabawki przywieźli też ze sobą. Ponadto pojawiła się informacja, że jeszcze dalej na południe ujawniły się ruchy lokalsów. Ta informacja wzbudziła największe poruszenie pośród żołnierzy cesarza. Tubylcy bowiem są niezawodnym źródłem alkoholu, który to produkt jest deficytowy w wysuniętych bazach operacyjnych. Kilkadziesiąt lat temu pionowzlot premiera rządu cesarskiego spadł w jakieś krzaki na zapomnianym przez bogów odludziu, rzekomo z powodu przymrożenia elementów silnika. Oficjalna wersja jest taka, że pilot zapominał włączyć odmrażaczy. Prawdziwa zaś, że żołnierze z placówki odwiedzanej przez premiera wydoili z układów pionowzlotu cały płyn rozgrzewający. 

Faktycznie rozgrzewa.

 

Wykiwaliśmy pozostałe zespoły i drużyną ŚWINIA rzuciliśmy się co sił w nogach w poszukiwaniu tubylców, wiedząc, iż jest to zadanie, za które czeka nas "chwała i szczęście". Punkt prawdopodobnie zamieszkany przez ludność lokalną, oznaczyłem w biegu na oko, zaślepiony możliwością uzyskania dużej ilości "chwały i szczęścia". Okoliczna ludność ponoć miała być nastawiona pokojowo, z praktyki poprzednich operacji wynikało jednak co innego: tubylcy potrafili być prawdziwym kolcem w zadku. 

 

3

ilustracja 4.jpg

 

SMOK został pilnować bazy i mostów, natomiast SZCZUR powędrował bronić radaru. Podczas przemieszczania się postanowiłem zweryfikować czy dobrze zaznaczyłem punkty na mapie, bowiem kilka miesięcy wcześniej, szukając rozbitego pionowzlotu, były z tym problemy. Można by pomyśleć, że odrobiłem lekcje. Jednak nie – sprawdzenia dokonałem również na oko i poprawiłem lokalizację siedziby tubylców o jakieś 250m w inną stronę.

 

ilustracja 5.jpg

 

Zbliżając się do ostatecznie wyznaczonego punktu rozbiliśmy się w tyralierę - i co? Pusto. Nie ma tubylców, "szczęścia i chwały", nie ma niczego. Nastąpiła ponowna weryfikacja punktu na mapie względem współrzędnych UTM i okazało się, że pierwsze oznaczenie "na oko" było całkiem prawidłowe, natomiast poprawka "na oko" kompletnie do dupy. Zagryzłem więc zęby i ruszyliśmy szukać tubylców we właściwym miejscu. Szukamy, szukamy i ...nie ma. Jeszcze dwa razy sprawdziłem punkt z mapą, ale nie mogłem się pomylić.

 

Ostatecznie zapadła decyzja, żeby przemieścić się na północ, tam skąd przyszliśmy, szeroką tyralierą, licząc na to, że gdzieś przed nami zamajaczą sylwetki tubylców. Nagle przez radio otrzymałem wiadomość, że znaleźliśmy zamieszkaną chatę, zaś tubylcy nie kwapili się do strzelaniny z nami. Co więcej lokalsi znali międzynarodowy język wymiany handlowej – niemal bez słowa wcisnęli mi flaszkę z fioletowym płynem do ręki. Uznałem, że jeśli mam zginąć, to przynajmniej chwalebnie i wziąłem dużego łyka.

 

Tubylcy wiedzieli po co przyszliśmy, i całkowicie trafili w nasze gusta, a w zamian za racje żywnościowe byli nawet gotowi przyłączyć się do naszej krucjaty przeciwko PanOceańczykom. Pojawił się wówczas dylemat, czy zabrać ich ze sobą. Z jednej strony wysłanie ich na szpicę ograniczyło by nasze szanse na śmierć na tej gównianej planecie. Z drugiej jednak ich śmierć na szpicy odcięłaby nas od dostaw jakże wartościowych i niezbędnych ciekłych środków podtrzymujących życie. Ostatecznie przyjęliśmy pierwszą opcję – w końcu mieliśmy tu siedzieć tylko dwa tygodnie, a zapasy znajdujące się w wiosce starczyłyby nam na co najmniej połowę tego okresu. Lokalsi ruszyli więc z nami na podbój tej nędznej planety.

 

ilustracja 6.jpg

 

Dodać trzeba, że pewien brodaty członek naszego oddziału przeszukał wszystkie kalaty lokalsów, nie znalazł tam jednak jakichkolwiek interesujących go mieszkańców, a co dziwne nawet przedmiotów, z którymi mógłby liczyć na "coś więcej". Niech żałuje, że nie było go na poszukiwaniu pionowzlotu kilka miesięcy temu – tam w wiosce nie było nic żywego, za to te martwe, podziurawione prosiaki...

 

W tej sytuacji wyszliśmy ŚWINIĄ wzmocnioną o lokalsów w kierunku radaru, przez opuszczone magazyny z zaopatrzeniem. Dostaliśmy bowiem ze sztabu informacje, że radar jest atakowany przez wroga. Na magazynach znaleźliśmy jedynie jakieś nieruchawe trupy żołnierzy PanOceanii, a w związku z atakiem na radar, nie starczyło nam już czasu na dokładne przeszukanie terenu. W miarę sprawnie przemieściliśmy się na obiekt – jednak po drodze radiooperator usłyszał w odmętach kosmicznego szumu, że utraciliśmy tą pozycje. Nie pozostało nam nic innego jak dokonać frontalnego ataku na radar i odbić go z rąk wroga.

 

ilustracja 7.jpg

 

Obiekt zajęty przez PanOceanie znajdował się w gęstych krzakach. My schodziliśmy z górki, następnie musieliśmy przejść przez leśny dukt i wbić się w chaszcze, wykryć wroga i go wyeliminować. Muszę powiedzieć, że lokalsi działający z lewej flanki sprawdzili się całkiem nieźle, prawa również się nie ociągała. Rozpierducha w stylu Yu Jing, teren został usiany rannymi wrogami. Atak szedł gładko do momentu, aż zostałem lekko ranny. Jakiś Panoceańczyk ukrył się w głębokim okopie i postrzelił mnie prosto w lewą rekę, aby kilka sekund później polec od kuli z erkaemu brodatej cesarskiej bestii. Później na jego zwłokach dostrzegłem nametaga "SIG". Na szczęście w pobliżu był medyk (Grzesiu), którego zacząłem głośno nawoływać. Zasadniczo oddział wyeliminował wroga, część ŚWINI zagalopowała się nawet kilkaset metrów na północ w pogoni za przeciwnikiem, zmylona chyba informacją, że pojmali oni naszych cennych tubylców. Pewien żołnierz naszego pododdziału nacierał wraz z innymi drogą od południa radaru, gdy z leśnej gęstwiny, 15m przed nim, wyłonił się jakiś zabłąkany PanOceańczyk z walizką. Pierwsza kula minęła go o włos, zaś naszemu w magazynku skończyły się naboje i kolejne kule już nie wyleciały. Żołnierz PanOceanii zrozumiał, że to nie przelewki, a w pobliżu czai się cały gniew Yu Jing, toteż odwrócił się na pięcie i zwiał czym prędzej w krzaki, z których wyszedł, aby następnie zapaść się pod ziemię.

 

Na terenie było pełno rannych i zabitych PanOceańczyków, a także kilka naszych ustrzelonych przez wroga. Medyk opatrzył mnie, ja zaś w międzyczasie wdałem się w następującą konwersację z drugim medykiem, który pojawił się na miejscu, a którego obecność była dla mnie podejrzana.

 

- Kto Cię tu wysłał? Ja już mam medyka. – zapytałem.

- Tamci goście – odpowiedział, wskazując przy tym na tubylców.

- Tak, a po co, przecież tu już jest medyk.

- No, powiedzieli, że tu są ranni.

- Ale dla kogo służysz?

- Dla PanO.

 

W tej chwili mój medyk docisnął ranę na moim lewym ramieniu, ja zaś prawą reką dobyłem pistolet z kabury i wpakowałem drugiemu medykowi trzy kulki w klatę, gdyż jego odpowiedź nie pozostawiła wątpliwości, że walczy on dla drugiej strony konfliktu. W taki oto sposób zostaliśmy niemal wyruchani przez tubylców, którzy z dobrego serca wpuścili wrogiego, uzbrojonego medyka, w sam środek naszej formacji. A może on wiedział, że jesteśmy z Yu Jing i chciał nas leczyć zgodnie z przysięgą Hipokratesa? Dodać trzeba, że po rajdzie na radar lokalsi stwierdzili, że muszą pochować kolegę, który zginął podczas ataku i nie będą już z nami łazić.

 

ilustracja 8.jpg

 

Sytuacja przy radarze po ataku wyjaśniła się na tyle, że można było działać dalej. Ograbiliśmy więc trupa wrogiego medyka z opatrunków, oraz stwierdziliśmy, że stan rannych wrogów jest tak ciężki, że jedynym sensownym rozwiązaniem dla nich będzie dopuszczalna na Ariadnie eutanazja. Pozostało nam tylko rozstawić obronę okrężną, ogarnąć szyk i zdecydować do robimy dalej. Okazało się wówczas, że część naszej drużyny, w pogoni za przeciwnikiem, oddaliła się na jakieś 300 metrów na północ, musieliśmy więc zaczekać na ich powrót.

 

Następnie dostaliśmy rozkaz porzucenia radaru i udania się na południe, celem dokładnego przeszukania opuszczonych magazynów. Maszerując dostaliśmy informację, że radar jest ponownie atakowany, zaś na miejsce zmierza SZCZUR. Będąc w pobliżu zawróciliśmy, aby go wesprzeć. Po drodze znaleźliśmy jeszcze ukryty w lesie skład materiałów opatrunkowych. Po złupieniu wrogiego medyka, będąc w posiadaniu własnych opatrunków, nasze kieszenie pękały pod naporem wojskowych bandaży. Wróg do radaru jednak nie przychodził, chwilę porozmawialiśmy z zespołem SZCZURA i wyruszyliśmy ostatecznie przeszukać magazyny. Dowiedzieliśmy się również, że wróg wysadził jeden z naszych mostów, jednak przechwyciliśmy i zniszczyliśmy posiadane przez niego materiały wybuchowe, które miały posłuzyć do wysadzenia drugiego.

 

ilustracja 9.jpg

 

Tubylcy, których spotkaliśmy po drodze stwierdzili, że magazyny są niebezpieczne, ale ktoś coś z nich już wyniósł. Uznałem, że ich przeszukanie niewiele przyniesie, jednak taki był rozkaz dowództwa – przeszukanie magazynów zajęło nam jakieś 30 minut. Znaleźliśmy jedynie szczątki ludzkie i dziecięcą pornografię, jednak niczego co miałoby strategiczną wartość nie ujawniliśmy. Wtedy ponownie pojawiła się wiadomość, że radar jest atakowany, zaś SZCZUR ponosi ciężkie straty. Ruszyliśmy na odsiecz.

 

Droga ponownie ta sama – górka, leśny dukt i następnie krzaki. Na górce czaił się w okopie jakiś biedak, chyba pilnujący tyłów, bliźniaczo zresztą podobny do "SIGa", który trafił mnie wcześniej w rękę. Tamten jednak poległ, podobieństwo wynikało prawdopodobnie z tego, że oni, w tej PanOceanii rozmnażają się podobno w ramach jednej rodziny, co wynika z wyznawanych przez nich religii określanej mianem genderyzmu. Biedak został szybko wyeliminowany, a jego głośne krzyki "MEDYK", tuż przed eutanazją okazały się bezowocne. Zbiegliśmy ŚWINIĄ wzmocnioną o tubylców szeroką tyralierą z górki, trafiliśmy jeszcze dwóch gości na drodze i zanurzyliśmy się w krzaki, aby wdać się w ciężkie walki na terenie samego radaru.

 

Rzeczywiście na miejscu ujawniliśmy kilku ciężko rannych członków drużyny SZCZUR, jednak atak poszedł podobnie jak poprzedni, z tą różnicą, że nikt mnie nie postrzelił, a element pododdziału zainteresowany wyrobami tubylców nie pobiegł w ich poszukiwaniu 300 metrów na północ. Po eliminacji zasadniczej części oddziału wroga, przystąpiliśmy do wnikliwego przeszukania obiektu. Odkryte przez nas trupy PanOceańczyków miały grymas na twarzy niczym holenderski łyżwiarz na olimpiadzie.

 

Niestety w krzakach na północ został ranny nasz brodaty erkaemista, nie wiadomo jednak z jakiego kierunku. Żołnierz ŚWINI, który wcześniej miał spotkanie z wrogiem na drodze, dostrzegł swobodnie przemieszczającego się pośród naszej formacji wojaka. Ten ostatni nie odpowiedział na zawołania, został więc potraktowany kulką w środek pleców. Bardzo słusznie, bowiem był to żołnierz przeciwnika, który w niewyjaśniony sposób, pewnie znów wpuszczony przez tubylców, dostał się w nasze szeregi i ranił brodatą bestię. A lokalsi tradycyjnie, tak jak poprzednio, po starciu oddalili się w nieznanym kierunku.

 

Nasz medyk, w przypływie empatii przystąpił do opatrywania wszystkich rannych na terenie rozgrywki, łącznie z rannymi PanOceańczykami. Szybko naprawiłem to ostatnie niedopatrzenie skutecznie dobijając częściowo opatrzonego już żołnierza wroga...

 

Po oczyszczeniu radaru i opatrzeniu rannych otrzymaliśmy polecenie porzucenia go i udania się w pobliże bazy. Naszym zadaniem było oczekiwanie w niewielkiej odległości od głównego posterunku, a w przypadku ataku na nasze siły (SMOKA) – wykonanie manewru obronnego i wejście na plecy bądź flankę nacierającego przeciwnika. Gdy przemierzaliśmy górkę szpica w osobie brodatego erkaemisty dostrzegła w pobliżu tubylców. W sumie dziwne, bowiem ciągle na nich wpadaliśmy. Oni też byli dość mocno zarośnięci. Możliwe więc, że brody przyciągają się. Możliwe też, że nasza brodata bestia miała ochotę na przystojnego tubylca, odzianego w zdobyty gdzieś desert DPM...

 

ilustracja 10.jpg

 

Zameldowaliśmy do SMOKA, że widzimy lokalsów i spróbujemy trochę z nimi popertraktować. Ci jednak rozpłynęli się w leśnej gęstwinie. Ten w desert DPM wiedział chyba co jest grane... Znaleźliśmy więc górkę z niewielką niecką na szczycie i zalegliśmy w oczekiwaniu na rozkaz do ataku. Ten jednak długo nie nadchodził, a po kilkudziesięciu minutach, w jego miejsce pojawiło się polecenie powrotu do bazy. Tam zastaliśmy ciężko rannych członków SMOKA. Okazało się, że tubylcy, sfrustrowani chyba małą dynamiką negocjacji handlowych w przedmiocie nabycia "chwały i szczęścia", najechali nasz posterunek i złupili go zabierając wodę pitną. Szkoda, że nie zostali dłużej - brodacz pewnie by się ucieszył... Niemniej jednak rajd tubylców spowodował, że musieliśmy skorzystać z medevaka dla ranionych żołnierzy SMOKA.

 

ilustracja 11.jpg

 

Rozstawiliśmy się na posterunku Rui Shi, a tam herbatka-gadka-szmatka. Gdy tylko ustawiłem menażkę z zupą nad ogniskiem to nasi obserwatorzy wypatrzyli w oddali sylwetki wrogiego oddziału. Na górce znajdował się część SMOKA i cała ŚWINIA, a siły wroga wyglądały na imponujące. Częścią ŚWINI zdecydowaliśmy się oflankować wroga z lewej strony. Biegiem ruszyliśmy na zachód i wówczas nastąpiła konsternacja. Na naszej lewej flance wyrósł gąszcz posiłków Yu Jing składający się ze SZCZURA i reszty SMOKA. Nasze zapędy na bohaterski manewr spełzły na niczym. Wróciliśmy więc na szczyt bazy, do głównej części posterunku i wdaliśmy się w wymianę ognia z nacierającym wrogiem. Spokojny o wynik starcia, po postrzeleniu przez przypadek jednego ze SMOKÓW w głowę, czym go lekko raniłem, zająłem się już tylko dojadaniem zupy. Potem nadleciał kolejny pionowzlot i starcie dobiegło końca.



ilustracja 12.jpg

 

* * *

 

Na scenariuszu bawiłem się przednio. Członkowie ŚWINI, SZCZURA i SMOKA walczyli dzielnie aż do końca. W sumie przeszliśmy koło 8 kilometrów, co w porównaniu do innych scenariuszy z cyklu KZR nie było dużą odległością. Jednakże zaproponowany przez iCH scenariusz gwarantował dużo więcej akcji, niż poprzednie, zatem mógł się podobać. Pobudzające wyobraźnie makiety, mechanika scenariusza oraz ogólna uczciwość graczy zaowocowała dobrze spędzoną niedzielą.

 

Co niektórym przeszkadzało, to fakt braku oznaczeń stron. Rzeczywiście powodowało to niemałe zamieszanie, szczególnie podczas starć przy radarze. Jednak wymuszało to na uczestnikach bardzo często myślenie, nie zaś samo strzelanie, co przeze mnie zostanie uznane za pozytyw. Nadto wymagało od dowództwa koordynacji ruchów poszczególnych oddziałów, tak aby uniknąć frendly-fire. Być może wystarczyły by przyklejenie czerwonej albo niebieskiej taśmy izolacyjnej na końcówkę lufy, co umożliwiłoby identyfikację graczy w bliskim kontakcie, czy podczas leczenia rannych.

 

Na zakończenie chciałbym podziękować członkom swojej drużyny (Misiek, Maćq, Brzoza, Koval-rto, Grzesiek-medyk, Kuba i Konrad). Wytrzymali do końca i sprostali wszystkim wyzwaniom stawianym przez scenariusz. Dziękuje również SZCZUROWI (ekipa B.R.O.S.) za wspieranie się na polu walki, SMOKOWI za dowodzenie, PanOceanii za wspólną zabawę oraz organizatorom (iCH) za przygotowanie świetnego scenariusza. Ostatecznie wyrazy wdzięczności należą się również teamom S.F.A.T. oraz iCH za użyczenie sprzętu, który niezwykle przydał się podczas rozgrywki.

 

Do następnego!

 

ilustracja 13.jpg

Komentarze

NAJNOWSZE

Trwa ładowanie...
  • Platynowy partner

    Złoty Partner

  • Srebrni partnerzy

  • Partnerzy taktyczni