Sprawozdanie IX Seminarium Drewniak - Ela
Wstęp
Tegoroczne, IX już Seminarium Drewniak, rozpoczęło się od zbiórki na terenie Fortów GRAK. Pogoda od pierwszych chwil sprzyjała organizatorom – było zimno, błotniście, a z nieba nieustannie sączyła się lodowata mżawka. Wprost wymarzone warunki, by przetestować determinację spragnionych „wycisku” kursantów.
Lesiste tereny wokół starego fortu Babice wraz z sąsiadującymi obiektami wojskowymi pozostają wyzwaniem dla współczesnej techniki. Mimo rozsądnego zapasu czasu i dwóch sprawnie – jak się dotychczas wydawało – działających GPS-ów, na miejsce dotarliśmy ze sporym opóźnieniem, co kosztowało nas kolejne kilkanaście minut w deszczu, w oczekiwaniu na otwarcie bramy. Ociekając wodą zastanawiałam się w duchu, czy za brak ogarnięcia mapy przyjdzie nam od razu zapłacić pompkami, czy możemy liczyć jeszcze na odrobinę wyrozumiałości.
Po wejściu na teren Fortu, klimat imprezy staje się oczywisty już od pierwszych chwil. Instruktorzy w mundurach i kominiarkach zakrywających twarze. Szorstkie, oszczędne w słowach komendy i wojskowy dryl nie pozostawiają wątpliwości w jakiej atmosferze spędzimy kolejne 72 godziny.
Rejestracja trwa krótko i sprawnie. Szybkie pytania o dokumenty, numer wypisany na dłoni, twarzy i już – od tego momentu nie liczy się, skąd przyjechałeś, kim jesteś i co robisz na co dzień. Jesteś oceniany wyłącznie na podstawie tego, jak radzisz sobie z kolejnymi zadaniami. Nie masz nazwiska, jest tylko numer.
Zostajemy zakwaterowani na polowych łóżkach w jednym z pomieszczeń Fortu. Kilka chwil na zapoznanie z pozostałymi uczestnikami. Pojawiają się znajome twarze, zaczynają wspominki – Selekcja, Maraton Komandosa, poprzednie edycje Seminarium – większość z nas ma już za sobą udział w przynajmniej kilku podobnych wydarzeniach, chociaż nie brakuje też zupełnych debiutantów. Warunki lokalowe, przynajmniej w mojej ocenie, są nadspodziewanie dobre – jest światło, okna, dach nad głową. Temperatura niewiele wyższa niż na zewnątrz, to tylko drobna niedogodność. Zresztą, instruktorzy dbają, żeby nie było nam zimno. Nie chcą też, żebyśmy się nudzili – obywa się, co prawda, bez pompowania za spóźnienie, ale już kilka minut po rozlokowaniu zaczynają się przysiady robione na zmianę w dwóch grupach. Niby nic trudnego, jednak po upływie pół godziny zaczynamy powoli fantazjować o staniu na kościach, a ci, którzy przyjechali w nieco gorszej formie, z każdym kolejnym powtórzeniem wydają z siebie zduszone stęknięcia. W międzyczasie losowo wybrani kursanci są wzywani na krótkie przesłuchanie – kim jesteś, co robisz w życiu, po co tu przyjechałaś? Przy okazji szybka lekcja obowiązującego savoir-vivre: nie patrz w twarz instruktorom, głowa w dół, łapy z kieszeni, odpowiadaj na pytania. Nie mogę się powstrzymać i rzucam jakiś żarcik. Ryzykowny pomysł, na szczęście odpowiada mi widoczny spod kominiarki cień uśmiechu – kuszenie losu tym razem uchodzi płazem. Widać odrobina poczucia humoru mieści się w obowiązujących standardach. Przynajmniej na razie.
Seminarium
Jeszcze kilka minut tłoczenia przysiadów i czas na oficjalne rozpoczęcie Seminarium – zebrani w jednym z pomieszczeń Fortu mamy okazję wysłuchać programu przygotowanego przez uczniów klasy mundurowej z Liceum Ogólnokształcącego z Opatowa. Historyczne scenki i piosenki nawiązujące do czasów Powstania Warszawskiego chwytają za serce i przypominają o wartościach, dla których warto przelewać krew, pot i łzy.
Po chwili zadumy wszystko nabiera tempa. Mamy moment na przepakowanie i przemarsz do autokaru, który zabiera nas do centrum sportowego. Na początek rozgrzewka – kondycyjny trening z elementami walki wręcz. Kolejne powtórzenia prostych ćwiczeń zaczynają dawać w kość. Instruktorzy nie zwalniają, a jeśli ktoś upiera się by odpocząć, może robić to pompując, ewentualnie – stojąc na kościach. Tak mijają 2, może 3 godziny. W ramach relaksu kilka minut rozciągania, potem chwila na przebranie i cała zabawa przenosi się na basen znajdujący się w tym samym budynku.
Tutaj następuje podział na grupy według umiejętności pływania. Ci, którzy pływać nie potrafią, dostają wycisk na płytkiej części basenu. Pozostali trafiają na część sportową, gdzie przez kolejne godziny starają się sprostać wymaganiom stawianym przed kandydatami do jednostek specjalnych. Pływamy, unosimy się na wodzie, nurkujemy, przepychamy przedmioty po dnie i utrzymujemy je nad głową. A przynajmniej próbujemy. Z każdą kolejna chwilą zimna początkowo woda wydaje się cieplejsza, jednak to marna pociecha – dystanse, jakie mamy do pokonania zdają się rosnąć w oczach. Instruktorzy demonstrują ćwiczenia z niesamowitą lekkością i łatwością, patrząc na nich wszystko wydaje się banalne! Podbudowana tym widokiem próbuję po raz kolejny i kolejny... Coś się udało, ale nawet w połowie nie tak dobrze, jak powinno. Jakże ja nienawidzę wody! Jest wszędzie. Chlupie mi w żołądku, uszach i mam wrażenie, że w płucach też. Kolejne skoki, kolejne zadania. Unosimy się na powierzchni, twarz zalewają dodatkowo lodowate strumienie - to instruktor polewa nas gumowym wężem jak pomidory na grządce. Nie odwracać się, twarze do mnie, to tylko deszcz! Rzeczywiście, warunki przypominają sztormową pogodę. Próbujemy jak najdłużej utrzymać się na powierzchni. Najpierw indywidulanie, potem w grupach. Każdy podtopił się już kilka razy. Potem jeszcze trochę pływania – nie mogę zmusić się, by zanurzyć się całkowicie pod wodę, płynę z głową na powierzchni, oczywiście za wolno. A przecież na „zwykłym” basenie idzie mi tak dobrze!
Wreszcie pada komenda „na brzeg”. Chwila na przebranie, schowanie mokrych rzeczy i czas na powrót do Fortu. Im szybciej dotrzemy, tym dłużej pośpimy. Przed nami kilkanaście kilometrów marszu po ulicach uśpionej Warszawy. Jest sobota, piąta nad ranem. Na głowy pada nam deszcz ze śniegiem, chłód dopinguje do szybkiego przebierania nogami.
Na miejscu niespodzianka – termosy ze wrzątkiem, kawa, herbata. W życiu nie smakowała tak dobrze! Popijamy przywiezione racje i zapadamy w krótki sen. Po ok 2 godzinach budzi mnie brzask i fizjologia. Nie wracam już do śpiwora, chwilę później zaczyna się nowy dzień.
Na początek trochę teorii – pożarnictwo, zasady ewakuacji, pierwsza pomoc – wszystko przeplatane praktyką. Zajęcia są ciekawe, mimo zmęczenia nikt nie przysypia, chociaż w zachowaniu przytomności pomaga też panujące w pomieszczeniach zimno. Tak mija kilka godzin. Chwila przerwy i znów autokar, tym razem jazda trwa dużo dłużej. Głowy w dół, oczy otwarte, nie śpimy! Przekraczamy strzeżoną bramę, kontrola dokumentów jest drobiazgowa – nic dziwnego, wjeżdżamy „na jednostkę”. Dla większości z nas to miejsce niemalże mityczne. W perspektywie kilka godzin treningu z czynnymi komandosami GROM, na ich własnym terenie, we wspaniale wyposażonym centrum sportowym (Czy ja mogłabym tu zamieszkać?!) Zmęczenie ulatuje, jakby nigdy go nie było. Czysta adrenalina pulsuje w żyłach. Dzielimy się na 4 grupy, każdą „zaopiekuje się” inny instruktor. W sumie przerobimy 4 bloki treningowe.
Walka nożem, trening ogólnorozwojowy, siłownia, sprawdzian fizyczny analogiczny to tego, który przechodzą kandydaci na wstępie selekcji – każdy element jest dopracowany do ostatniego szczegółu. Treningi są przemyślane, ciężkie, do bólu praktyczne. Widać ogromne doświadczenie i sprawność prowadzących. Pokazy w ich wykonaniu to czysta poezja ruchu. W porównaniu z tymi dojrzałymi już przecież ludźmi, wypadamy nie najlepiej – młodsi średnio o dobre dziesięć lat, ze swoją kondycją i umiejętnościami kwalifikujemy się raczej na przysłowiową „paraolimpiadę” (nie umniejszając prawdziwym paraolimpijczykom). Szef wyszkolenia fizycznego jednostki nie owija bawełnę – słabo dzieci, słabo. U nas się nie zwalnia, albo wciąż przyspieszasz – albo odchodzisz. W myślach biję się w piersi i przetasowuję plan treningowy na najbliższe miesiące. Mimo sporego doświadczenia sportowego właśnie diametralnie zmienił się mój pogląd na to, czym jest „standardowa sprawność fizyczna”.
Po treningu jeszcze kilka ciepłych słów od pułkownika Gąstała, zwiedzanie Izby Pamięci Jednostki i krótki film o historii Cichociemnych. Sprzątamy po sobie i zbieramy się do wyjścia. Kolejny etap Seminarium dobiega końca.
Wracamy do Fortów, gdzie orientujemy się, że już prawie północ. Czas coś zjeść i chwilę się przespać. Przed nami kolejny, ostatni już dzień. Ten zaczyna się wybuchowo bo od kilku petard wrzuconych do naszej „sypialni” około 5 rano. Jest nieco później niż sądziliśmy – dostaliśmy szansę na odrobinę regeneracji. Przyda się – do zrealizowania zostało jeszcze szkolenie survivalowe, tor przeszkód i kilka plenerowych treningów walki wręcz. Nowi instruktorzy, większe wymagania dotyczące dyscypliny. Kolejne pompki i kolejne minuty w podporze przodem.
Mokrzy, zmęczeni po kilku rundach na torze i krótkiej lekcji budowania schronienia w warunkach terenowych wracamy na kolejne zajęcia. Pogoda wciąż nas nie rozpieszcza. Seria sparingów na trawie kończy się klasyczną walką w błocie. Zegarek pokazuje, że już prawie południe. Kończymy ostatni trening, dostajemy chwilę dla siebie. Niepostrzeżenie zza chmur wygląda słońce. W międzyczasie, w pomieszczeniu pełniącym rolę sali wykładowej rozkłada się zespół grupy rekonstrukcyjnej odtwarzającej I Samodzielną Brygadę Spadochronową gen. Sosabowskiego. Panowie dysponują imponującą kolekcją wyposażenia z epoki i równie szeroką wiedzą.
Zakończenie
Po prezentacji i odpowiedzi na niezliczone pytania zaczyna docierać do nas, że to już koniec przygody. Pakujemy, sprzątamy i szykujemy się do pożegnalnego apelu. Kiedy ustawiamy się w czworoboku na dziedzińcu Fortów, słońce świeci już na całego. Jeszcze podsumowanie ze strony instruktorów już bez kominiarek, kilka krótkich przemówień, podziękowania i wręczenie certyfikatów ukończenia kursu, drobiazgów od sponsorów i wyróżnień. Brawa, uściski dłoni i gratulacje. Jest sympatycznie i trochę podniośle – wszyscy czujemy, że dokonaliśmy czegoś dużego. Jest chwila na rozmowy i dzielenie się wrażeniami. Również milczącym dotąd instruktorom rozwiązują się języki.
Dla części kursantów Seminarium było gigantycznym wyzwaniem fizycznym, które pomogło im poznać i przesunąć granice własnych możliwości. Dla innych to kolejny krok, który ma szanse przybliżyć ich do marzenia o służbie wśród najlepszych. Niezależnie od okoliczności, jakie nas tam zaprowadziły i dalszych życiowych planów, w ciągu tych kilku dni wszyscy nauczyliśmy się czegoś wartościowego. Ja przywiozłam przede wszystkim worek motywacji do dalszego rozwoju, sporo praktycznej wiedzy i kilka ciekawych znajomości.
No i mały gadżet, z którego cieszę się jak dziecko, chociaż 18 lat skończyłam już jakiś czas temu. Na kilku szczęśliwców, którzy w oczach instruktorów wyróżnili się pozytywnie, w ramach dodatkowej motywacji czekała mała niespodzianka – firmowe kubki wykonane w serii limitowanej na zamówienie jednostki 2305. Nie do kupienia, dostępne wyłącznie w zestawie z uściskiem dłoni. Nie wiem, jak to działa, ale od poniedziałku poniedziałku kawa smakuje jakby lepiej...
Przydatne linki
Fundacja Grom Combat - Oficjalna strona internetowa fundacji Grom Combat im. płk. Leszka Drewniaka.
Fundacja Grom Combat FB - Oficjalny fanpage fundacji Grom Combat na Facebooku.
Sprawozdanie z IX seminarium Drewniak - Adam - Drugie sprawozdanie z tego samego wydarzenia.