Trwa ładowanie...

Twoja przeglądarka jest przestarzała. Niektóre funkcjonalności mogą nie działać poprawnie. Zalecamy aktualizajcę lub zmianę przeglądarki na nowszą.

Berget 7 - Three Kings, Szwecja, Härnösand 25-27.06.2009

Ten artykuł pochodzi ze starszej wersji portalu i jego wyświetlanie (szczególnie zdjęcia) może odbiegać od aktualnych standardów.

Impreza: Berget 7 - Three Kings
Rodzaj:
Zlot międzynarodowy
Data: 25-27.06.2009
Miejsce:
Härnösand (Szwecja)
Organizator:Berget Events
Koszt: 100 EUR (plus dojazd)
Liczba maniaków: ok. 1300

 

Berget to zjawisko, o którym słyszał chyba każdy kompozytowy wojownik na świecie. Impreza, która jak magnes od siedmiu lat ściąga tłum wannabe-żołnierzy z całego świata i pozostaje największym tego rodzaju wydarzeniem w Europie, dwa lata temu okazała się jednak niewypałem w oczach grupy polskich airsoftowców. Poważne niedociągnięcia organizacyjne, nieudolne próby moderowania na siłę scenariusza reklamowanego jako MilSim i paraliżujący lęk, który chwilami wręcz obezwładniał głównego organizatora imprezy w kontakcie z niektórymi z jej uczestników, pozostawiły w naszej pamięci obraz drogiej i kompletnie niezorganizowanej strzelanki. Mimo to, dwa lata później, kilku z nas zdecydowało się dać jeszcze jedną szansę – i sobie, i grze. A także raz jeszcze ucieszyć oczy pięknem szwedzkiego krajobrazu i białych nocy...

Tegoroczna edycja imprezy dość wcześnie natknęła się na trudności organizacyjne. Na kilka miesięcy przed ustalonym terminem zlotu okazało się, że tradycyjna lokalizacja – wyspa Hemsön – nie będzie jednak terenem tegorocznego spotkania. W niedługi czas później organizatorom udało się nawiązać współpracę z władzami Härnösand, pobliskiego miasteczka, które od kilku lat gościło graczy na organizowanym na zakończenie zlotu Beer Party. Wydawało się to wszystko dość rozczarowujące, jako że klimat  Hemsön – zamkniętej enklawy otoczonej morzem – był naprawdę niepowtarzalny, a teren ogromny. W porównaniu z nim, nowy teren gry, znacznie mniejszy i przylegający do miasteczka, wydawał się niemal piaskownicą. Do czasu...

Zacznijmy jednak od początku. Berget, w oczach moich, a także tych wszystkich, z którymi dane było mi na ten temat rozmawiać, to nie tylko sam zlot. To też cały zestaw wrażeń związanych z dojazdem i podróżą. Rejs promem, podróż samochodem po kraju, w którym naprawdę obowiązują ograniczenia prędkości, postoje na kąpiel nad malowniczymi jeziorkami – to były czynniki, które dla wielu z nas przeważyły szalę na korzyść tego wyjazdu.


Na promie okrutnie wiało...

Do  Härnösand dotarliśmy wieczorem, w środę 24-go czerwca. Punkt rejestracji graczy w centralnym Safe Zone świecił pustkami, toteż rejestracja przebiegła w miarę sprawnie. Bardzo porządnie zorganizowane miejsce, skomputeryzowany system obsługi klientów, na miejscu otrzymujemy opaski i pamiątkową koszulkę. Nieźle, niemal tak dobrze, jak w Tomaszowie.

Nieznośnie długo natomiast trzeba było czekać na pomiar prędkości wylotowej – nie próbuję nawet wyobrażać sobie, jak długo musiało to trwać w czasie, gdy rejestrowała się jednocześnie większa ilość graczy.

Wokół punktu rejestracji i pomiarów – stoiska z rozmaitymi gratami mniej, lub jeszcze mniej potrzebnymi na kulkowym polu walki. Chyba również jakiś catering, przyznaję jednak, że nie pamiętam dokładnie.

Ponieważ do bazy SRP – Separationist Reform Party  – której członkami jest moja grupa, droga jest dość daleka, dojeżdżamy do niej samochodami. Po drodze jeszcze tylko szybka wizyta w McDonald's i... na miejsce docieramy z 10-minutowym opóźnieniem. Baza jest opustoszała, pośród wojskowych namiotów, stert rozmaitego sprzętu oraz campera z głośno i energicznie pracującym agregatem, przemykają nieliczni, lecz bardzo nerwowi i czujni wartownicy. To już taki zlotowy klasyk, że wielu ludziom zaciera się świadomość tego, że nawet najlepiej zorganizowany przeciwnik ma naprawdę niewielkie szanse, by w ciągu 10 minut odnaleźć w rozległym i niełatwym terenie zamaskowany obóz i przeprowadzić nań skuteczny atak. Zwłaszcza, że jego przejęcie i tak nie wchodzi w grę... Ale taki to już urok wojen na kulki.

Skoro wspomniałem o przeciwnikach, zatrzymajmy się na chwilę przy stronach konfliktu. Jego osią jest Bashir City, miasto cudów i biznesu, strzeżone przez lokalną milicję. Separationist Reform Party to lokalni partyzanci walczący o niepodległość Liburii (fikcyjnego państwa, na którego terenie toczy się konflikt). Milo's Tigers i Yuri Orlov's Mercenaries to grupy romantycznych przedsiębiorców starających się kontrolować handel mniej legalnymi używkami i bronią. Wreszcie NATO, starające się, naturalnie, strzec ładu, porządku i demokracji oraz niewielka, lecz bardzo silnie i nowocześnie uzbrojona grupka ludzi strzegących lokalnych interesów jakiejś bezimiennej korporacji naftowej.

Nasz obóz wygląda dość malowniczo. Wojskowe namioty, siatki maskujące i walający się sprzęt o charakterze głównie militarnym. Toalety zbite z płyty wiórowej i „zamknięte” płachtami z folii zdecydowanie nie zachęcają do dłuższych wizyt. Na szczęście dieta składająca się głównie z MRE skutkuje zwykle mocno wydłużonym cyklem trawiennym... Tym razem w obozie nie brakuje wody, ba – ustawiono nawet polową umywalkę. Organizatorzy wywiązują się zatem z obiecanego minimum. No, może nie do końca, bo nadal nie mamy dostępu do pryszniców – w te podobno wyposażona jest tylko baza NATO. Cóż, budżet...
Ponieważ jesteśmy ostatni, lokujemy się w okolicach przydzielonego nam namiotu i idziemy na wartę. Około drugiej nad ranem wracają uczestnicy pierwszych starć. Opowieści, emocje, gloria i chwała („idziemy na zasłużony wypoczynek, przez 4 godziny byliśmy non-stop na nogach!”). Ponieważ zgodnie z zasadami o 3 nad ranem bazy zostają wyłączone z działań, wszyscy idziemy spać.


Obozowisko SRP

Drugiego dnia zaczynamy o 9 rano (wtedy kończy się „game off” w bazach). Walki toczą się głównie w pobliżu miasteczka Bashir City. Droga do niego okazuje się dużo trudniejsza, niż wynikałoby to z mapy: wzdłuż niemal połowy trasy toczą się intensywne walki, głównie z siłami NATO. Dziwi to nas nieco, ponieważ akurat to stronnictwo z założenia miało być nastawione do nas neutralnie, no ale skoro strzelają...

W końcu, po kilku godzinach, udaje nam się dotrzeć do miasteczka. Miasteczko to zdecydowanie zbyt mocne słowo – raptem kilka domów, bank i kasyno (!) oraz kościółek. Właściwie nic wielkiego, poza tym, że zostało zbudowane specjalnie dla potrzeb gry. Cieszy oko na tyle, że przez chwilę zaczynamy rozważać pozostanie w nim w zamian za nasze usługi, co jednak ostatecznie pozostaje w sferze dywagacji.


Kościół w Bashir City


Główna ulica Bashir City


W Bashir spotkać można przedstawicieli wszystkich stronnictw


Bashirski bank

Reszta dnia mija nam, z braku rozkazów, na zbijaniu bąków w obozie. Wiemy, iż w tym czasie toczą się rzeczy ważne z punktu widzenia scenariusza – nasze siły w sposób skryty i przemyślny usiłują wejść w posiadanie broni przeciwpancernej i innych, równie przydatnych, gadżetów. Jest to moment, w którym nachodzi mnie refleksja: źle jest być outsiderem. Jeśli nikt cię nie zna i nie wie, do czego mógłbyś się przydać, to z całą pewnością ominą cię najciekawsze rzeczy. Oczywiście gdyby ta wojna nie była na kulki, to właśnie to byłby najlepszy sposób na jej przetrwanie, ale w kompozytowym konflikcie chciałoby się jednak czegoś innego... Postanawiam zająć się tym w dniu następnym.

Wieczorem planowane jest „coś większego”. Rozkazy mają nadejść około 19.00 („ale wiecie, to tylko Berget, organizatorzy na pewno spóźnią się co najmniej 2 godziny”) i już o 23.00 ruszamy biegiem, by w trybie alarmowym ustawić blokadę na drodze. Okazuje się, że w pobliżu zestrzelony został NATOwski myśliwiec, którego czarna skrzynka oraz dysk z danymi misji, znalazły się w naszych rękach. Problem polega na tym, że NATO (z całą pewnością) oraz najemnicy z grupy Jurija Orłowa (prawdopodobnie) mają w swoim posiadaniu urządzenie umożliwiające namierzanie pozycji obu tych urządzeń. Spodziewamy się zatem wizyty o charakterze prawdopodobnie dynamicznym. Dwanaście sekund po ustawieniu blokady (skandynawskiej, więc ekologicznej – budulcem były nam zeschnięte gałęzie) zatrzymujemy pierwszy pojazd... Dźwięk jego silnika podkręcił nieco nasze, już dość wysokie, obroty; zanim auto dojechało do przeszkody, zasadzka była gotowa. To, iż pojazd okazał się być radiowozem jak najprawdziwszej i off-game Policji, nieco nas rozczarował... Zasadzkę opuściliśmy o 3 nad ranem, kompletnie nieokryci chwałą.

Kolejny dzień od rana nie zapowiadał zestawu szalonych atrakcji, toteż postanowiłem sprzeniewierzyć się idei łańcucha dowodzenia i porozmawiać bezpośrednio z dowódcą kompanii w kwestii naszej roli. 447 to banda łazików, którzy właściwie nie bardzo lubią strzelać do innych. Zdecydowanie wolimy przyglądać się ich krzątaninie, najlepiej przez lornetkę, tkwiąc wygodnie w krzakach, łatwo więc wyobrazić sobie, że dotychczasowe, wartowniczo-szturmowe przydziały, niespecjalnie nam odpowiadały. Ponieważ jednak okazało się, że Taksi (czyli d-ca kompanii Dog) zniknął gdzieś, poinformowałem tylko dowódcę naszego plutonu, iż wyruszamy na mały rekonesans. Już poprzedniego dnia wzbudziło moją czujność niewielkie jeziorko położone dość blisko naszej bazy. Obawiając się desantu płetwonurków bojowych, postanowiliśmy objąć ów akwen bezpośrednim nadzorem, zwłaszcza, że pogoda była doprawdy wyśmienita. Strudzeni, lecz zadowoleni z wyników kilkugodzinnego zabezpieczania niezwykle wygodnej kładki, wróciliśmy dyskretnie do bazy, intensywnie z resztą atakowanej. W szczerym i naturalnym odruch rzuciliśmy się w wir walk. Tu dane mi było zaobserwować z bliska działanie wsparcia artyleryjskiego. Koordynator ostrzału przekazywał przez radio współrzędne punktu, który miał zostać zaatakowany. Mistrz gry siedzący w punkcie dowodzenia przekazywał następnie te współrzędne drogą radiową do kolegów w terenie. Ci odpalali natomiast w zadanym punkcie pirotechnikę i wyznaczali osoby, które zostały trafione. Prawdziwą przyjemność sprawiło mi oglądanie z pobliskich zarośli skutków takiego właśnie, szczególnie precyzyjnie wymierzonego ataku na punkt, z którego atakujące nas siły Tygrysów Milosza koordynowały analogiczny ostrzał naszej bazy.

Wieczór przyniósł z dawna oczekiwaną odmianę. Udało mi się wreszcie porozmawiać z d-cą kompanii i zadziwić go tym, jak przedstawiają się oczekiwania naszej niewielkiej gromadki. Okazało się, że ktoś do bezpośredniej obserwacji jest więcej, niż potrzebny. Ba, oprócz podglądactwa, przypadło nam w udziale bardzo ważne scenariuszowo zadanie: otóż wspomniane wcześniej urządzenia – flight recorder i data disk – wciąż znajdują się w naszym posiadaniu, ale przestaje to być wygodne. Dlatego tez jedna z grup – Finowie „wyposażeni” w żołnierza płci niewieściej, uda się do Bashir City, by tam podrzucić jedno z urządzeń (zamaskowane ono zostało pod odzieżą tej młodej kobiety, jako jej rzekoma ciąża). Drugim aparatem zająć się miała nasza grupa. Zadanie polegało na: po drugie - przespacerowaniu się po okolicznych skałach i wabieniu wyposażonego w namierniki przeciwnika; po pierwsze – podrzuceniu urządzenia w bazie Milo's Tigers (a więc tego z dwu stronnictw najemniczych, które nie miało na wyposażeniu urządzenia śledzącego pozycję poszukiwanych szczątków samolotu).

Tu słowo wyjaśnienia: rolę urządzeń wyjętych z wraku  odegrały obroże firmy Garmin. Są to urządzenia odbierające sygnał GPS i przesyłające dane o swoim położeniu drogą radiową do odpowiedniego odbiornika. Żadnej więc „ściemy” moderowanej przez mistrzów gry.


Flight recorder (a może data disc?)


Odprawa

Zgodnie z wytycznymi, co jakiś czas zatrzymujemy się, by włączyć nadajnik i czekamy 20 minut, po czym wyłączamy go i jak najszybciej zmieniamy pozycję. „Jak najszybciej” w tym terenie to doprawdy zbyt wolno, szczególnie, gdy w chwilę po zakończeniu transmisji słyszymy nadlatujący śmigłowiec. Wiemy, iż NATO dysponuje takimi środkami, więc ze wszystkich sił staramy się naśladować nornice. Przyznać muszę, że był to dość emocjonujący moment, choć zdecydowanie ustępował on jednak późniejszej wspinaczce po skałach. Około godziny drugiej decydujemy się na wypoczynek -  w okolicach bazy Tygrysów trwają intensywne walki, więc szanse na powodzenie naszej misji są znikome. Bez problemów natomiast udaje nam się wypełnić ją nad ranem – włączony nadajnik zostaje umieszczony w obozie Milo's Tigers. Od tej pory, przynajmniej teoretycznie, powinna stać się ona obiektem ciągłych ataków ze strony NATO i Yuri Orlov's Mercenaries.


Patrol 447 zajmuje punkt strategiczny

Ostatni dzień gry. Dziś w Bashir mają odbyć się wybory, które są głównym motywem scenariusza Berget 7. Na obrzeżach mieściny znajdujemy zamaskowany sprzęt radiowy. Ponieważ z całą pewnością nie należy do naszego stronnictwa, „niszczymy” go i zwalamy winę na Tygrysy.


Zakładanie „ładunków”


Zniszczone radio

Docieramy do miasteczka tuż przed tym, jak zostaje ono, na prośbę lokalnych władz, zajęte przez nasze siły. Ponieważ nie przydamy się tu na zbyt wiele, zostajemy wysłani do obserwacji bazy NATO. Bezpieczne dotarcie do niej zajmuje nam kolejnych kilka godzin, w efekcie zdobywamy „bezcenny” materiał wywiadowczy: baza NATO jest właściwie opustoszała, zostali w niej tylko ludzie, którzy już się pakują do wyjazdu. To definitywnie kończy nasz 18-godzinny spacer, wracamy do naszego obozowiska, w którym po kilkunastu minutach zostajemy jeszcze ostrzelani przez żołnierzy NATO. Ubranych w pustynne mundury. W środku lasu.

Jak dowiadujemy się nieco później, podczas gdy my właśnie zażywaliśmy relaksu, w Bashir City rozegrała się finalna bitwa. Wzięły w niej udział wszystkie biorące udział w grze strony oraz taktyczny pocisk nuklearny (na kulki), który ostatecznie położył kres waśniom. Scenariusz zakończył się ok. godziny 15.00.

Organizatorzy zapewnili możliwość skorzystania z pryszniców w miejskim kąpielisku, wieczorem zaś zorganizowali tradycyjne Beer Party. Zostało ono, inaczej, niż w poprzednich latach, zorganizowane na terenie gry – w Bashir City. Ponieważ jednak nasza grupka doszła do wniosku, że nie ma najmniejszej ochoty niweczyć przemiłych efektów prysznica marszem po zakurzonych okołobashirskich drogach, piwna impreza nas ominęła. Zamiast tego, skorzystaliśmy z oferty pobliskiego pola campingowego i kąpieli w pięknym, czystym jeziorku. Ostatni dzień to podróż powrotna do Nynäshamn (przerwana, a jakże, postojem nad jeziorkiem i kąpielą), prom i – następnego dnia – lądowanie w Gdańsku.

Podsumowując imprezę: organizatorzy najwyraźniej wyciągnęli wnioski z poprzednich potknięć (dla przykładu: zaniechali reklamowania imprezy pod hasłem MilSim), nadal jednak daje się zauważyć pewne niedociągnięcia. Scenariusz wciąż bywa spowalniany (poprzez brak nowych zadań), wciąż daje się zauważyć uchybienia i odstępstwa pomiędzy tym „co zapłacone” a tym „co podane” (prysznice tylko w bazie NATO). Jeśli jednak pamiętać o tym, że Berget to „tylko airsoft” - a więc zabawa mająca przypominać wojnę zorganizowana dla ludzi, którzy o niej pojęcia nie mają, to myślę, że tegoroczną edycję tej imprezy zaliczyć można do udanych.

Komentarze

Najnowsze

Trwa ładowanie...
  • Platynowy partner

    Złoty Partner

  • Srebrni partnerzy

  • Partnerzy taktyczni