W połowie kwietnia pojechałam do Nysy na czwartą edycję S.T.A.L.K.E.R.a,
imprezy airsoftowej z elementami LAPRa (Live Action Role Playing Game). Od dłuższego
czasu dryfowałam w stronę milsimów, więc dlaczego w ogóle zabrałam się za LARP?
Przecież to zupełnie inna bajka! Cóż… Znajomy z rodzinnych stron narobił mi smaka.
Zobaczyłam listę uczestników, spam-wątek… i zaczęłam tęsknić do tych znajomych pysków.
Uznałam, że raz kozie śmierć. Rzucaj studia, zostań ninja! Jadę!
Przygotowywałam się z miesiąc. Zrobiłam listę zadań, długą jak srajtaśma, i
konsekwentnie realizowałam plan pięciotygodniowy. To był mój pierwszy S.T.A.L.K.E.R.
Chciałam zrobić dobre wrażenie.
Zaczęłam od postaci. Opracowałam szczegółowy życiorys granej przeze mnie
osoby, Nataszy Andriejewnej Bugajewej, opisy rodziny i znajomych, tak dla własnej
wiadomości. Napisałam sześć stron o tym, jak trafiła do Zony. W końcu zaczęłam odczuwać
rozdwojenie jaźni, bo raz wypowiadałam się jako ja, Yessabel, a za chwilę jako ja, Natasza. I
były to często dwa rozbieżne stanowiska.
Do tego skleciłam przebranie, które może i nie kosztowało mnie dużo pieniędzyzużyłam
rzeczy z własnej szafy, ubarwione tylko pojedynczymi „smaczkami”- za to zajęło
mnóstwo czasu, ponieważ żadna rzecz nie była kompatybilna z pozostałymi. Poprawki
robiłam do ostatniej chwili przed wyjazdem. Opłaciło się nawet zarwać nad krawiectwem
nockę z czwartku na piątek, ale o tym później.
Ograniczyłam ekwipunek do absolutnego minimum. Zrezygnowałam z fabularnego
bimbru (słaba herbata). Wyrzuciłam z plecaka zapasowe spodnie i buty. Ba! Nawet
dodatkowe skarpetki wróciły do szuflady…
W Nysie znalazłam się w piątek po południu, razem z dwoma innymi stalkerami z
Mazowsza, i nawet załapałam się na wycieczkę krajoznawczą po nyskich knajpach. Z punktu
widzenia gracza powinnam była olać integrację i pójść zwiedzać teren gry- ogromniasty
swoją drogą- żeby rano wiedzieć, co, jak i którędy? Za to jako postać nie mogłam znać terenu,
dopiero pierwszy raz miałam zobaczyć Zonę. Żeby grać przekonująco, postanowiłam
poczekać z wycieczką na poligon do rana.
A w nocy z piątku na sobotę był przymrozek. Dowodzi tego szron na trawie, autach
i namiotach o szóstej rano. Po co ja- stalker- zrywałam się o tak barbarzyńskiej godzinie, nie
mam pojęcia. I tak stalkerzy mogli wejść do gry dopiero od jedenastej. Za to wiem, dlaczego
się obudziłam: w wyziębionym po zimie forcie, w śpiworze, pod pałatką było dostatecznie
rześko, żeby nie wylegiwać się do południa.
Czekając na start, wylegiwałam się na środku fortu w pełnym- kilkuwarstwowymrynsztunku,
zapakowana na ewentualność bytowania do trzeciej w nocy gdzieś w Zonie.
Rozwaliłam się w malowniczej pozie, przymknęłam oczy i uzbroiłam się w cierpliwość.
Nagle rakotwórcze promieniowanie słoneczne zostało mi odcięte. Łypnęłam złowrogo i
podejrzliwie na winowajcę, którym okazał się wysoki, chudy koleś w jasnych dżinsach i
szarym swetrze.
-Jesteś stalkerem?- rzucił.
Przytaknęłam skinieniem głowy, wciąż popatrując nieufnie.
-To masz- wręczył mi ciemną zalaminowaną karteczkę.
-Dzięki- odpowiedziałam automatycznie.
Troszkę przestraszona, za to bardzo zaintrygowana, odcyfrowałam napis ni to w
cyrylicy, ni to w alfabecie łacińskim: „kombinezon weterana”. Dostałam bonus za
charakteryzację! Ojej! Stłumiłam w sobie okrzyk radości i zerknęłam na modyfikatory: o trzy
dawki Anty-X mniej i pojemnik na artefakt, czyli zestaw szczęścia dla stalkera. Ale ja nie
byłam stalkerem, nie szukałam artefaktów, tylko zabójcy mojego kumpla. Kombinezon nie
był mi zbytnio potrzebny. Mimo wszystko, ucieszyłam się, bo miałam dodatkową rzecz do
przehandlowania w razie konieczności. Radość, że mój wysiłek został doceniony, zostawiłam
dla siebie i ległam z powrotem wyczekiwać startu.
Kiedy to nastąpiło, stalkerzy ruszyli całą bandą, ale nie dotarli daleko. Mutanty
przywitały ich (nas?) tuż przy bramie. Gdy po piętnastu sekundach gry przybiegł do Baru
pierwszy łup mutków, wyjąc coś o tyłku, postanowiłam tego dnia nie dziwić się niczemu.
Obserwowałam z boku batalię z dziećmi Zony, starałam się być niewidoczna, co z
maskałatem na głowie nie było specjalnym wyzwaniem. W końcu komu dane było przedrzeć
się siłą, przedarł się, a kto miał to przypłacić życiem, szedł już na respa. Zaległa cisza.
Zostałam sama. Mogłam w spokoju zbadać anomalię, którą zauważyłam już jakiś czas temu.
Wyszłam z tego ledwo żywa i z pustymi rękoma, bo anomalia była zeszłoroczna (te obecne
były kolorowe, nie naturalnie kartonowe). Wtedy nie wiedziałam, jak które wyglądają. Cóż…
Los świeżynki.
Zlazłam z górki, na której znajdowała się anomalia, i od razu wpadłam na „pijaka”,
Szalonego Szczura. Larpował genialnie. Gdyby nie legenda na WMASGu, dałabym się
nabrać. Pobełkotał coś do mnie i poszedł dalej.
Jak spod ziemi wyrosły mutki. Automatycznie rzuciłam się do ucieczki. Kątem oka
uchwyciłam jeszcze, jak „pijany” kładzie się na murku. Nie widziałam, co było dalej.
Skręciłam za róg. I jeszcze raz. Cholera! Ślepa ściana! Od biedy mogłabym się wspiąć na
górę, ale to w ostateczności. Wolałam poczekać na rozwój wypadków.
Nie usłyszałam wrzasków pożeranego, więc mutki najwyraźniej gościa nie zjadły.
Wreszcie po jakimś czasie, palona ciekawością, wróciłam po własnych śladach. Ostrożnie
wyjrzałam na drogę. Zobaczyłam mutki oddalające się w jedną stronę i Szczura zataczającego
się w przeciwną.
„No, chłopie…” pomyślałam. „Nie wiem, jak to zrobiłeś, ale od teraz masz mnie na
ogonie!”
Nie udało mi się jednak dotrzymać mu kroku, nawet pełzającemu zygzakiem. Ciągłe
oglądanie się za siebie, omiatanie wzrokiem- i lufą- każdego krzaczka przy drodze…
Wszystkie te milsimowe naleciałości potwornie mnie spowalniały. Zgubiłam trop,
zabłądziłam, spotkałam dwóch larpowiczów- mutantów na przerwie i papierosku, „pijaczyna”
mignął mi już po drugiej stronie umocnień fortu. Stanęłam przed pytaniem: co teraz? Nie
znałam drogi do fosy, nie miałam leków… Trzeba wracać do Baru, przegrupować (w
pojedynkę xD) się i obmyślić nową strategię. Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Odwróciłam się
na pięcie…
Mutanty! W tył zwrot i gaz do dechy! A mutki za mną. Gdzieś kątem oka
zobaczyłam grupę stalkerów. Nie pomogli mi. To przecież nie był ich problem Wiedziałam,
że w końcu mutanci mnie dogonią, bo miałam krótsze nogi i większe obciążenie- ekwipunek
na 24H. Dla mnie nie tędy droga… Zatrzymałam się więc i wypróbowałam teorię mówiącą,
że mutanty boją się huku wystrzałów. Moje się nie bały. Cofałam się więc z jak najszczerszą
paniką w oczach, kroczek za kroczkiem, kombinując: co teraz?! Weszłam plecami na krzak,
utknęłam na chwilę. Jeden mutek szedł powoli frontem na mnie. Drugi w trzech susach, no,
może pięciu, okrążył mnie i wszedł na tył. Tego było dla mnie za dużo. Spanikowałam i
skoczyłam w bok. Odrzuciłam karabin- i tak tutaj był nieprzydatny. Mutanty już wyciągały do
mnie pazury z rurek PCW. Doświadczyłam nagłego przebłysku geniuszu:
-Dobre mutki. Czekajcie! Mam coś dla was- pisnęłam, szukając po omacku
ładownicy na panelu udowym.
Nie odważyłam się spuścić wzroku. Miałam tam ciasteczka czekoladowe, własnego
wypieku. Mogły im posmakować. To co innego niż batonik. Ku mojemu bezbrzeżnemu
zdziwieniu, udało się. Mutanci poszli w swoją stronę, wyrywając sobie zawiniątko. A ja
zostałam na kolanach, dysząc po sprincie, z kołaczącym sercem i drżącymi rękoma. Niby to
tylko zabawa, ale emocje jak najbardziej prawdziwe.
Zebrałam do kupy swoją sarenkową odwagę, wróciłam do Baru po tabletki Any-X
(przydatne przy spotkaniu z anomalią) i ruszyłam w Zonę, ryzykować głową. I jak się później
okazało, tyłkiem też. W końcu wyszłam z fosy fortu, nie widziałam żywej duszy.
Najwyraźniej impreza przeniosła się w dziksze ostępy.
Szłam swoim tempem. Z każdej strony spodziewałam się ataku np. wojska: „Rzuć
broń! Na ziemię, k*! Ręce za głowę i pokaż papiery!!!” albo coś w tym stylu, ale równie
niewykonalne. W zasięgu wzroku mijałam tylko grupki stalkerów, aż… Mutanty! Odruchowo
zrobiłam- na środku drogi- padnij, chociaż mutki, całym stadem, nawet nie patrzyły w moją
stronę i szły w zupełnie innym kierunku. Doczłapały do ceglanego, parterowego budynku i
straciłam z nimi kontakt wzrokowy.
Z tego samego kierunku, co mutki, przyszła grupa stalkerów. Mutki ich przegoniły.
Uznałam, że ten teren to cos jak gniazdo i postanowiłam się wycofać. Obejrzałam się za
siebie, a tu dwie postacie. Do tego pod słońce, więc nie widziałam żadnych szczegółów. A
jeśli to wojsko? Nie mogłam dać się złapać i wsadzić do gułagu, bo moi znajomi nigdy nie
przestaliby się ze mnie nabijać. Musiałam podjąć szybką decyzję: mutki czy wojsko? Dwóch
typów podeszło bliżej.
-Stalker?- padło pytanie.
-Stalker- przytaknęłam.
Ciężko opisać ulgę, że nie muszę tym razem uciekać. Za to stalkerzy uparli się
zwiedzić gniazdo mutantów. Dlaczego z nimi poszłam? Do dziś się zastanawiam. Chyba
wygrała ciekawość. W każdym razie gdy mutki przeganiały kolejną grupę stalkerów,
weszliśmy do budynku. Niczego ciekawego tam nie było, tylko nielegalne wysypisko śmieci.
Nie zdążyliśmy się wycofać przed powrotem mutków. Panowie schowali się za filarami, ja
już nie miałam jak. Zostałam przykucnięta na tej stercie śmieci. Udawałam, że mnie nie ma.
Mutanci, a było ich około dziesięciu, obeszli budynek dookoła- klęczałam w otwartych
drzwiach, podana na tacy, tylko posolić i można jeść! Dopiero z drugiej strony któryś mutek
zauważył ruch wyższego stalkera za filarem.
-Uciekaj!- usłyszałam.
To uciekłam. Teraz wiem, że powinnam olać ten krzyk i zostać w bezruchu. Wtedy
przez myśl by mi nie przeszło. Mój problem polegał na tym, że wybiegłam przez drzwi,
zamiast wyskoczyć przez któreś okno. Miałam bliżej i nie trzeba było skakać. Zaowocowało
to dwoma różnymi kierunkami ucieczki. Mutki wybrały pogoń za mną.
Jeden zabiegł mi drogę, inny powalił na ziemię. Zasłoniłam się karabinem, skuliłam
w pozycji embrionalnej i zaczęłam wyć pod niebiosa, jak przystało na osobę zjadaną żywcem.
Musiało mi to wyjść przekonywująco, bo mutki przestały mnie szturchać piankowymi
pazurami. Ktoś pochylił się nade mną.
-Jesteś…- w sumie nie pamiętam dokładnie, co mi szepnął. W każdym razie:- Wołaj
o pomoc.
Posłusznie rozdarłam się z pełnym zaangażowaniem. Zanim zdążyło mi się to
znudzić, samiec alfa stwierdził, że wystarczy, bo chłopaki najwyraźniej spisali mnie na straty,
i dał mi na pocieszenie Kartę Zdarzenia: „Zostałeś ugryziony w tyłek…” znowu nie pamiętam
dokładnie, a karteczkę szlag trafił. „… do Barmana”. Westchnęłam ciężko, wstałam, zebrałam
wszystkie rozrzucone w międzyczasie rzeczy, nabrałam powietrza i wybuchłam lamentem.
Miałam pół kilometra do Baru w linii prostej, czyli cały klocek zygzakiem, szukając drogi. Bo
co z tego, że mutki uczynnie wskazały mi kierunek? Skupiając się na wyciu w różnych
tonacjach, po drodze zabłądziłam nawet do Leśnika (Not-Playing-Character), który także
wskazał mi kierunek. Dowlokłam się do zejścia w fosę. Usłyszałam ciche warczenie za
plecami. Wiedziałam, co zobaczę. Zerknęłam dla pewności. Tak, stado mutków stało za mną i
gapiło się. Najwyraźniej dotarli tutaj z drugiej strony, goniąc jakiegoś stalkera. Nic to. Wyjąc,
pokuśtykałam w swoją stronę… A mutki za mną! Dyszały mi nad uchem, powarkiwały,
ciągnęły szponami za maskałat, głaskały zakrwawionymi łapskami… A ja wyłam, aż mnie
gardło rozbolało i pomysły się skończyły. Bo ile można?!
-Ugryzły mnie w tyłek…! Aaa…! Moja dupa! Umrę od tego…! Dostanę gangreny i
umrę…! Aaa…! Ratunku! Niech mi ktoś pomoże! Aaa…! Ugryzły mnie w dupę! Noga mi
odpadnie! Aaa…! Wykrwawiam się! Błagam, pomocy!
I od początku. A mutki dalej za mną. Na szczęście odpuściły sobie tak z
osiemdziesiąt metrów od bramy. Ten ostatni odcinek przykuśtykałam samotnie, ku uciesze
mutanciej i ludzkiej gawiedzi, drąc się, powłócząc nogą… A któryś członek frakcji
Powinność, gdy się już dowlokłam do bramy Baru, skwitował moją arię stwierdzeniem, że
jego kumpel krzyczał głośniej, kiedy dostał tę kartę. No, żesz kur… A tak naprawdę, to
słyszałam tego kupla. Wcale tak głośny nie był.
Złość tylko dodała mi sił. Do lady Baru dotarłam zawodząc jak zawodowa płaczka.
Barman popatrzył na mnie z miną człowieka, który widział już wszystko. Zerknął kontrolnie
na karteczkę i machnął ręką. Byłam już pełnosprawna.
Wygrzebałam saszetkę z wodą. Odgryzłam końcówkę. Woda była przyjemnie
chłodna. Moja struny głosowe tego potrzebowały… I z powrotem w Zonę! Może tym razem
uda mi się dotrzeć do tego całego wojskowego Kordonu? Wyszłam przed bramę. Stanęłam
przed dylematem: w lewo czy w prawo? Z lewej przed chwilą wróciłam, w prawo nikt nie
szedł i nikt stamtąd nie wracał. Cholera, trzeba było srać na zgodność z postacią i w piątek
zwiedzać teren nie knajpy! Przynajmniej tych prawo-lewych dylematów bym nie miała…
Po chwili namysłu- i wymianie opinii z panami z Powinności- ruszyłam w lewo, jak
zwykle. Zostało mi jeszcze trzydzieści metrów do zakrętu, gdy zza winkla wyjrzała ruda
głowa i pisnęła/wrzasnęła ostrzegawczo. Mutant! W tył zwrot! Naprzód biegiem marsz!!!
Przefrunęłam te sześćdziesiąt metrów do bramy wśród wycia mutantów i okrzyków
Powinności, która szykowała się na ostrą przeprawę. Dopadłam bramy, otworzyłam sobie z
buta, bo drzwi trochę ciężko chodziły, i padłam na pysk, dysząc jak astmatyk. Cała
Powinność wbiegła za mną, zatrzasnęła drzwi i bramę, zaparła się o nie plecami… Rozległo
się pukanie do drzwi. Trójka mutantów przyszła na offgame’ową przerwę. Ale przyjemności
przegonienia mnie odmówić sobie nie umiała… Larpowiczów wpuszczono, a ja zostałam tak,
jak upadłam, na trawie. Chwilę trwało, zanim się pozbierałam. Ale kiedy już mi się udało,
przyłączyłam się do jakiejś grupy stalkerów z zamiarem odłączenia się w okolicach
wojskowego kordonu. Znowu miałam pecha. W połowie drogi do wyjścia z umocnień
natknęliśmy się na dresów. Wywiązała się strzelanina. Dresiarz w błękitach dostał i zaczął
wyć, że mu nogę przestrzelono. Podążając za jakimś dziwnym impulsem, opuściłam kałacha,
wyjęłam piankowy, otulinowy „bezpieczny” nóż i poszłam dobić rannego. Koleś mnie
zobaczył i zaczął krzyczeć jeszcze głośniej, że chcą go uciszyć. Dostałam w łokieć po
wewnętrznej, dokładnie tam, gdzie arterie. Po odruchowym „dostałam” uznałam, że też
potrafię tak odgrywać ranną jak Niebieski- tak roboczo ochrzciłam dresa- ba! może będę
lepsza? Założyłam, że mam minutę do wykrwawienia. Dajmy czadu!
Osunęłam się miękko po ścianie, oznaczyłam trafienie czerwoną szmatą i zaczęłam
się wczuwać, podczas gdy kulki świstały mi nad głową.
-Wiesz, co, Niebieski? Zdechniemy tu razem…- stwierdziłam z fatalistyczną
pewnością.- A można było się dogadać…
Stalkerzy w międzyczasie wycofali się do Baru i wybrali inną drogę. Bandytów
przepłoszyły mutanty. Mutki obwąchały mnie i uznały, że trochę jeszcze żywa jestem.
Musiałam przekupić je miazgą miasteczkową. Co jak co, ale nie chciałam umierać zjedzona.
Mutki poszły cholerę. Wrócił dres. Trącił mnie czubkiem buta.
-Czego?- warknęłam.
-Ty żyjesz?- zdziwił się.
-Jeszcze żyję- zasłoniłam się piankowym nożem.- Pomóż mi…
-A co ja z tego będę miał?
-Dogadamy się- powiedziałam słabym głosem, z cieniem uśmiechu.
Może jednak moja postać nie umrze tutaj. Nie mogłam pozwolić jej zginąć, bo
mimo istnienia respów, nie wyobrażałam sobie kontynuowania gry cudownie przywrócona do
życia. Jak mnie szlag trafi, to na wieki wieków! Amen!
-Fajne buty- odezwał się dres.
-Za małe na ciebie- prychnęłam.
Dres jednym susem znalazł się przy mnie. Wypiął mi magazynek z kałacha. Szkoda
było mi go teraz ciąć, skoro się wkręcił i najwyraźniej po prostu chciał mi pomóc. Łatwiej
byłoby poczekać na kopertę trupa.
-Sorry, ale tak będzie bezpieczniej. To co masz do zaoferowania?
Uśmiechnęłam się- zapomniałam, że mam maskę na twarzy- blado i już byłam
gotowa do rozpoczęcia negocjacji dotyczących mojego pięknego kombinezonu, gdy ktoś
mojego dresa zawołał. Dresik znikł mi z pola widzenia, ale tylko na chwilę.
-Przehandlujemy cię- obwieścił radośnie.
-Na co?
Nie odpowiedział, za to zabrał mi kałacha. Nie protestowałam, była(by)m już zbyt
słaba, żeby nawet przenieść rękę na spust. Trzymałam się tylko kurczowo noża, na wypadek,
gdyby mu się odwidziało tej pomocy. A koleś wziął swój szaliczek i zaczął mi robić
opatrunek.
-Jak mi go zakrwawisz, to mnie Wania zabije- rzucił.
Nie przejęłam się zbytnio. Nie znałam gościa.
-No, to wstawaj!- zarządził radośnie.
Rozwaliło mnie. Co jeszcze?! Byłam na granicy szoku. Jeszcze nie uciekłam
śmierci. Wyciągnęłam do gościa zdrową rękę. Bez noża. Postanowiłam troszeczkę mu zaufać.
Spróbował szarpnięciem postawić mnie na nogi. Tylko mnie przesunął w
niewłaściwym kierunku. Równie dobrze mógłby ćwiczyć na mnie telekinezę. Spróbował
mnie przewlec ten kawałek, ale nawet tego nie wykonał poprawnie. Dwója z ratownictwa!
-No, dobra, a teraz magiczne lekarstwo- dres wyjął skądś strunową torebeczkę z
białym proszkiem. Wysypał połowę na dłoń.
-Reszta dla mnie. Łykaj!
Posłusznie wciągnęłam wszystko. Cukier puder. Okej, popatrzyłam pytająco na
dresa: i co teraz? Ruchem brody wskazał mi wyrwę w murze. Podpełzłam tam, trochę z
pomocą kolesia. Tam w dole stało dwóch innych dresów, a między nimi leżała skrzynia z
symbolem radioaktywności. Wyższy wyciągnął ręce, żeby mnie zdjąć jak dziecko.
Odrzuciłam jego pomoc. Byłam byłym żołnierzem! Zsunęłam się miękko, przetoczyłam przez
ramię i tak zostałam, jak na ciężko ranną osobę przystało. Postawili mnie na nogi. Przeszłam
trzy chwiejne kroki i znowu gleba. Machnęli na mnie ręką. NPC wręczył mi Kartę Zdarzenia:
„Pod wpływem silnej dawki narkotyku zaczynasz „kochać wszystko wokół”. Przez 15min…”
a potem skutki uboczne: „przez kolejne 15min panicznie boisz się innych”. Zaczęło robić się
ciekawie... Wstałam niezdarnie. Rozejrzałam się jak po silnym uderzeniu w głowę. Mój
wzrok padł na dresów. Uśmiechnęłam się, rozłożyłam szeroko ramiona.
-Товарищи!
Natychmiast odskoczyli w tył i zasłonili się piankowymi pałami.
-Ty, lala, idziesz przed nami- zarządzili.
-Хорошо- przytaknęłam miękko. Gdyby nie ten cukier, to całkiem realnie bym ich
obu skopała za nazwanie mnie ‘lalą’ czy jakoś tam.
Ruszyłam plątanym krokiem, w ślimaczym tempie, w stronę Baru. Dresy próbowały
mnie przyśpieszyć, ale im nie wyszło. W końcu założyli mi worek na głowę i powlekli
szybciej. Sekundę później rozpętało się piekło. Powinność zobaczyła stalkera- zakładnika i
ruszyła do ataku. Zostałam puszczona, więc zrobiłam padnij. Uznałam, że szkolenie
Specnazu, jakie zaliczyła moja postać, przebije się przez wszystkie prochy świata.
Wyszarpnęłam nóż, cięłam na oślep, wciąż z workiem na głowie. Pianka została mi wyrwana
i tyle ją widziałam. Odpełzłam w tył i od razu zaczęłam macać w poszukiwaniu nowej broni.
Trafiłam na piankową pałę. Zamachnęłam się dookoła na próbę. Eee… Nie w moim stylu.
Nie wypuszczając lagi z ręki macałam za inną bronią. Skrzynia. A na niej metalowy
magazynek od AK.. O ile zakład, że mój? Worek został mi zdarty z głowy. O, mój kałaszek!
O, Powinność! Już po wszystkim. Znowu włączył mi się tryb przytulasty. Przytuliłam
chłopaków z „Powinności”, a w Barze do „pijaczka”, znajomych stalkerów, mutka offgame…
Minęło 15 minut. Zrobiłam oczy wielkie jak spodki, rozejrzałam się przerażona:
wszędzie ludzie! Z wrzaskiem rzuciłam się do ucieczki. Dobiegłam do budynku na środku
fortu. Wpadłam do części niezaklejonej taśmą offgame’ową, schowałam się za studnią. Nikt
nie pobiegł za mną, nikt nie odważył się sprawdzić, co się stało. Pogodziłam się z tym
błyskawicznie. Usadowiłam się wygodnie i nastroiłam na kwadrans czekania w ciemnościach,
aż mi przejdzie. O dziwo, nie doczekałam spokojnie do końca. Do Baru przywiało moich
dwóch znajomych od gniazda mutków. Stamtąd skierowano ich do mojej ciemnicy. I zaczął
się cyrk.
-Zostawcie mnie!- wyłam.
-Chcieliśmy cie przeprosić… Czy na pewno wszystko gra…- plątali się.
Nawet nie wiem, czy rozumieli, ż to tylko larpowe wycie. W końcu dali za wygraną
i poszli sobie poczekać, aż mi przejdzie. W końcu, tzn. na trzydzieści sekund przed moim
powrotem do normalności. Przyszło mi wtedy do głowy, że z powodu utraty dużej ilości krwi
narkotyk mógł mieć jeszcze inne skutki uboczne, jak np. amnezja. Uznałam, że ograniczyła
się ona tylko do czasu działania prochów. Wyszłam więc z ciemnicy z pytaniem „WTF?!”
wypisanym na twarzy, mrużąc oczy w słońcu.
Trochę było śmiechu offgame, trochę strachu ingame… W efekcie razem
wyruszyliśmy wykonywać zadanie dla prof., Krugłowa, zwanego potocznie Naukowcem.
Wyszliśmy około siedemdziesięciu metrów za bramę, gdy Powinność zaczęła do nas
wrzeszczeć, żebyśmy uważali (a może uciekali?). Odwróciliśmy się… Trzy mutki właśnie
wróciły do gry po obiedzie! Aaa!!!... Rzuciliśmy się do ucieczki. Dobiegliśmy do wyłomu w
murze, przy którym miałam przygodę z dresami. Moi kumple otworzyli ogień, a ja nie.
Zostało mi dziesięć strzałów. Co to jest? Bezceremonialnie wrzuciłam karabin na górę,
wspięłam się po brakujących cegłach. Podniosłam kałaszka. Odwróciłam się, wyciągnęłam
rękę, żeby pomóc moim „przydupasom”. Zamiast nich, zobaczyłam rudą mutantkę,
szczerzącą do mnie kły. Co tam chłopaki! Ratuj się, kto może! Pobiegłam co sił w kierunku
Baru. Zatrzymałam się dopiero we względnie bezpiecznej odległości. Ruda wlazła za mną na
wał, pocharczała ze swoimi… Uzgodnili, że mnie zostawią, za to pójdą za kolesiami. Byliśmy
kwita, choć w obu przypadkach wyszło, jak wyszło, zupełnie niechcący. Mogłam spokojnie
wrócić do Baru i czekać, aż trupy się zrespują.
Nawet szybko to poszło. No, i uprosiliśmy Leśnika, żeby nas poprowadził. Szliśmy
pobrać krew mutantowi. To musiało być niebezpieczne. Trafiliśmy na „super-soldata”,
nieudany wojskowy eksperyment. O dziwo, przeżyliśmy wszyscy, chociaż sporo ryku przy
tym było. No, i adrenaliny u chłopaków. Bo ja, po terapii szokowej w drodze do Baru z
pierwszą Kartą Zdarzenia, uodporniłam się na wszystkie mutanty, a nawet czułam się dużo
pewniej w ich towarzystwie.
Wróciliśmy do Naukowca, dostaliśmy sto rubli i przepustkę (jedną! na trzy osoby do
podziału!) oraz ciąg dalszy zadania: zanieść próbkę krwi mutanta do naukowca pracującego w
gułagu. Włosy zjeżyły się mojej postaci na myśl o wyprawie na ziemię przeklętą, ale nie
miała wyboru. Chciała doprowadzić swoje malutkie, cywilne śledztwo do końca. Teraz trzeba
było wymyślić, jak dotrzeć do gułagu nie w roli więźnia. I mieć nadzieję, że uda się zadać
pytanie przy wódce marki „Kozak”…
Wynajęliśmy się Specnazowi jako tragarze. Niestety, gdy przechodziliśmy koło
gniazda mutantów, pojawił się mój oswojony okaz. Pogardził butelką coli Specnazu i
kiełbaską mojego kompana. Jedyne, co go przebłagało, to moje ciasteczko. Ich zapas kurczył
mi się dramatycznie. Wolałam nie myśleć, co będzie, gdy zupełnie się wyczerpie… Nie wiem
też, dlaczego inne mutanty zaatakowały moich żołnierzy. Może któremuś puściły nerwy i
sięgnął po broń? W każdym razie wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Jeden wojak
uciekł do bazy, drugi na chwilę zwariował od wstrzykniętej przez mutanta toksyny, trzeci…
nawet nie wiem, co. Oberwało się też jednemu z moich, temu bez kiełbasy, za to z
przepustką: czasowo zaniemówił. Cóż… Musieliśmy sobie jakoś poradzić.
O dziwo, dotarliśmy pod samą bramę nie zatrzymywani przez nikogo, oprócz
reportera na lans-fotę. Za to pod bramą…
-Broń na ziemię! Trzy kroki w przód! Ręce na widoku! Czego, k*?!
Zrobiło mi się dziwnie gorąco, gdy kumpel-niemowa próbował się dogadać z
wartownikiem na migi. Gdyby coś poszło nie tak… Karabin daleko. Klamki brak.
Musiałabym skoczyć do rowu przy drodze, w ułamku sekundy dopełznąć- rusko-indiańskim
„żuczkiem”- na wysokość kałacha, wyskoczyć na drogę, złapać karabin, w locie zmienić
magazynek na nowe trzydzieści pestek… Niewykonalne, odkąd moja postać odeszła ze
Specnazu. Gdyby moja postać nadal była w Specnazie, zostałaby zapewne zagryziona przez
mutki koło gniazda.
Na szczęście pozwolono nam odejść. Z ulgą podniosłam karabin. Szłam nie
oglądając się za siebie. Aż do zakrętu, gdzie coś mnie tknęło. Odwróciłam się… Mutki!
Znowu… Zrezygnowana opadłam na kolano, odłożyłam kałacha i sięgnęłam do ładownicy z
ciastkami, a raczej ich pozostałościami. Nie miałam już siły uciekać. A nawet gdybym, nie
było gdzie. W promieniu pięciuset metrów rozciągała się malowniczo zielona łąka. Ucieczka
miała sens w okolicach Baru czy chaty Leśnika… ale tutaj? Na Posterunek czy do Gułagu? I
czy dobiegnę?
-Jesteście zakładnikami mutantów! Idziecie za mną!- rozkazała rudowłosa mutantka.
Popatrzyliśmy po sobie zaskoczeni. Dobrze, możemy „zakładniczyć”. Nie będziemy
protestować, dopóki nikt i nic nie będzie ‘in-game’ dybać na nasze życie. ‘Off-game’ z resztą
też.
Mutki poprowadziły nas wąską ścieżką do obozowiska Monolitu. Frakcji fanatyków
religijnych, której obawiałam się jako gracz, bo nie miałam bladego pojęcia, jak moja postać
miałaby wejść z nimi w interakcję.
Zostałam mile zaskoczona gościnnością frakcji. Owszem, poproszono nas- nie
rozkazano! I gleba, k*!- o złożenie broni tutaj, ponieważ obozowisko jest strefą
zdemilitaryzowaną, i możemy zdjąć gogle. Grzecznie odmówiłam zdejmowania patrzałek.
Jestem przyzwyczajona do ochrony oczu przez cały czas trwania rozgrywki. Strzelam, jem i
śpię w goglach. No, ale to kolejna „simowa” naleciałość.
Podszedł do nas głównodowodzący i powiedział, że za chwilę się nami zajmą, a on
wróci za chwilę, bo teraz idzie coś tam załatwiać poza obozem. Zdążyłam tylko wyskoczyć z
tekstem o neutralnym nastawieniu i gość poszedł to coś załatwiać.
W międzyczasie przyszedł inny dowodzący, nie główno, ale prawie, i obwieścił, że
mam iść z nim. To poszłam. Kazali mi usiąść w podejrzanie wyglądającym urządzeniu (trzy
opony samochodowe). Zawahałam się, obrzuciłam fanatyków badawczym spojrzeniem i
posłusznie rozsiadłam się we wskazanym miejscu. Gdybym odmówiła, posadziliby mnie siłą.
Mieli znaczącą przewagę liczebną.
Gdy kazali mi zdjąć gogle, posłusznie odłożyłam je na bok.
-Rozluźnij się. To nie będzie bolało- usłyszałam za plecami.
-Nawet jeśli… Nie boję się was- oznajmiłam hardo.
Nałożyli mi jakieś urządzenie na głowę… Zapaliło się błękitne światło, trochę jak
kalejdoskop, trochę nie… „Od teraz jesteś agentem monolitu” powiedział Głos z taśmy (tzn.
MP3ki). „Częścią wielkiego planu. Od teraz nie jesteś w stanie sprzeciwić się woli Monolitu.
Wypełniaj powierzone ci zadania, a będziesz nagrodzony. Chroń swoją drugą tożsamość, a
będziesz nagrodzony. Będziesz naznaczony, dzięki czemu unikniesz ataków patrolu
monolitu”. Nastąpiła pauza, zdążyłam tylko pomyśleć: „O, k*…”. Głos znowu się odezwał:
„Witaj nowy człowieku. Zostałeś oświecony, stałeś się lepszy”.
No, wyprali mi mózg, a przynajmniej spróbowali. Nadal trwają pertraktacje, co do
siły i trwałości efektu. Na początku w każdym razie działało bez zarzutu. Gdy zdjęli mi to
urządzenie z głowy, wpatrywałam się tępo w przestrzeń przed sobą- nawet jeśli ktoś
uporczywie zasłaniał mi widok na krajobraz- i na wszystkie pytania odpowiadałam
bezbarwnym głosem, najkrócej jak potrafiłam.
Tylko z tym naznaczeniem był problem: lewe (prawe też, ale potrzebne było „słabej
ręki”) przedramię miałam szczelnie zakute w karwasz z pięknymi ćwiekami. Zanim
Naznaczająca- jak roboczo nazwałam Monolitkę z markerem (a niezły był- trzymał się pięć
dni uporczywego szorowania!)- rozplątała sznurowanie, podwinęła rękaw munduru…
Dostałam trzy zadania jako nowonarodzone dziecię Zony w stalkerskiej powłoce, w
tym wycyganienie od Leśnika blokera fal psionicznych. Miałam użyć wszelkich dostępnych
środków, z zabójstwem włącznie. Świeżo wypranej, wydało mi się to najlepszym
rozwiązaniem. Szybko jednak wróciła mi moja cierpliwość. Mogłam zabrać kumpli i wynosić
się w diabły, co uczyniliśmy czym prędzej, choć czekała nas długa droga do Baru. Byliśmy na
tyle zmęczeni, żeby zaryzykować nawet łapanie stopa! Zatrzymaliśmy białą terenówkę,
pełniącą rolę więźniarki, i zostaliśmy podrzuceni aż na Posterunek wojska. O dziwo, nie
skończyło się to wizytą w gułagu w charakterze więźniów. Zdziwiłam się, i to mocno. Skoro
sami wleźli, to czemu wypuszczać z więźniarki?
Do tego mutantów nie było w gnieździe, koło którego przechodziliśmy już n-ty raz.
W ogóle do Baru dotarliśmy bez żadnych przeszkód, choć na miejscu okazało się, że
gułagowy naukowiec nabił nas w przysłowiową butelkę, bo zapłacił nam forsą z poprzedniej
edycji, teraz kompletnie bezużyteczną. Chłopcy byli zdruzgotani, ale moja postać nie przejęła
się zbytnio. Miała trochę inne priorytety, i jako Natasza, i jako agent. Była zadowolona, że
przeżyła wycieczkę, i utwierdziła się w przekonaniu, że tamten naukowiec to ostatnie
ścierwo, choć ten barowy nie był dużo lepszy, skoro też chciał przeprowadzić eksperyment na
człowieku…
Za to kategorycznie zażądałam przerwy na papu. Obiad mi już dawno minął.
Zbliżała się pora kolacji, a ja opadłam z sił. Po jakimś czasie przyszedł do nas Leśnik i
obwieścił, że ma robotę, ale tylko dla dwóch osób. Ktoś musiał sobie odpuścić…
Zrezygnował kolega były niemowa. Miał już sporo zabawy z gułagiem. Teraz nasza kolej.
Spakowaliśmy się, jak na dobę bytowania w kompletnej głuszy. Leśnik dał nam dość
specyficzne karty prototypowych kombinezonów, rodem z Fallouta. Gdy zerknęłam na tył
karty, aż zaniemówiłam z zachwytu. „…oraz obszarów fluktuacji psionicznych”. Bloker!
Przyszedł do mnie sam, nawet palcem nie musiałam kiwnąć! Taką agentką mogę być…
Leśnik poprowadził nas… prosto do obozowiska Monolitu. Zostałam odpytana ze
wszystkiego, co udało mi się wywiedzieć. Niewiele tego było, bo po prostu nie miałam czasu.
Taki larp powinien trwać dłużej, żeby człowiek miał szanse wykonać zlecone mu zadania!
Posiedzieliśmy sobie przy ognisku, aż zrobiło się ciemno. Dopiero w takich okolicznościach
przyrody mogliśmy wyruszyć na ostateczną misję. Zgromadziliśmy się na kawałku pustej,
szumnie zwanej lądowiskiem, przestrzeni: Monolit, siedmioro stalkerów, mutanty i Leśnik.
Szef Monolitu, Janosz, wprowadził nas w temat tego super tajnego zadania. Otóż, mieliśmy
znaleźć odłamki Spełniacza Życzeń, aktywnej pozaziemskiej materii. Znajdowały się w
pojemniku, który zaginął gdzieś na drugim końcu Zony. Dzięki informacjom dostarczonym
przez agentów, fanatykom udało się znacznie zawęzić obszar poszukiwań. My, stalkerzy,
mieliśmy przeczesać ten teren i znaleźć to cholerstwo. A w nagrodę… zobaczymy.
I wtedy znikąd (tzn. z wszechobecnej ciemności) pojawił się około
dziesięcioosobowy oddział chyba stalkerów, chociaż tak naprawdę nie wiem, bo było ciemno.
Na szczęście były też mutanty. Pierwszy raz od rana mogłam obserwować, jak to ktoś inny
zwiewa przed szponami. Zazwyczaj to ja robiłam za atrakcję wieczoru tudzież poranka.
Na tych samych ludzi trafiliśmy znowu chwilę później, ukrytych w rowie przy
drodze. Tym razem nie mieli już gdzie uciekać i mutki ich zjadły. Za to dwa kroki dalej
spotkaliśmy bardzo ciekawy pochód: Naukowca oraz Szwadron Wolności Zony,
prowadzących mutanty przy akompaniamencie jakichś dziwnych instrumentów muzycznych.
Połączyliśmy siły. Szliśmy w bardzo luźnym szyku, wręcz cywil-bandą. Czuliśmy się
bezpieczni, skoro dookoła hulały hordy mutantów. Nikt i nic nie mogło nas zatrzymać. Nawet
znajomi z moich rodzinnych stron, grający po stronie wojska. Trochę się z nich
ponaśmiewałam. Wzięli to za bardzo do siebie. Teraz będą mi próbowali udowodnić swoją
wyższość do końca świata.
Dotarliśmy do Azymutu. Bardzo spodobała mi się tam akcja jednego z mutantów:
„przeskanował” teren za pomocą szpona-latarki ustawionej na tryb stroboskopu. Wykrył w
ten sposób dwóch stalkerów, ukrytych w aucie. Zdradziły ich gwałtowne ruchy. Inaczej nie
byłoby ich widać. Mutek też ich przeoczył mimo swojego strobo. Gdyby nie zdecydowali się
wyskoczyć z samochodu, nie znaleźlibyśmy ich.
Przy Azymucie skręciliśmy w prawo. Prawdę mówiąc, nie wiedziałam już, gdzie
jestem. Nie znałam tej części Zony. Nie dotarłam tutaj, kursując Bar-Gułag. Zdałam się na
wyczucie kierunku Monolitowców. Po jakimś czasie w ogóle zeszliśmy z drogi i brnęliśmy na
przełaj przez spalone łąki, kolczaste zarośla, jakiś zagajnik… Aż dotarliśmy do wału.
Fabularnie byłby to krater po jakiejś potężnej eksplozji… Po drugiej stronie wału były ruiny
„bunkra”. To tu! Monolit zabezpieczył teren, a my z Naukowcem zeszliśmy w gruzowisko,
prowadzeni przez węszące mutanty, szukać największego artefaktu Zony…
Zaparowały mi gogle, a moja latareczka dawała tak żenująco słabe światło, że byłam
ślepa jak przysłowiowy kret. Na szczęście (a może nieszczęście?) profesor poradził sobie ze
zlokalizowaniem artefaktu. Wziął pojemnik do rąk. Obwieścił radośnie wykonanie zadania. I
wtedy mutki oszalały. Rzuciły się na niego z kłami i pazurami. A ja rzuciłam się na mutanty,
tzn. moja postać to zrobiła. Chciała zadać Naukowcowi jeszcze kilka pytań o mutację
objawiającą się błękitnymi łuskami, i w razie konieczności zabić delikwenta własnoręcznie.
Nie udało mi się. Mutki odepchnęły mnie tak, że przeleciałam dwa metry w tył, wylądowałam
na plecach i nakryłam się nogami. Stalkerzy, którzy zostali na górze, otworzyli do mutków
ogień… Gdy się pozbierałam, było już po wszystkim. Nie miałam fabularnie czego zbierać po
psorku, a mutanty miały się całkiem dobrze. No, cóż… Natasza nie zdążyła znaleźć
odpowiedzi, ale nie miała czasu nad tym rozpaczać. Musieliśmy wracać do obozowiska
Monolitu. Poszliśmy na skróty- czołowy trzymał kierunek, i to nie kompasem ani GPSem,
tylko tak, o, z palca, a my całą bandą za nim. Jestem pełna podziwu dla takiego wyczucia
kierunku, szczególnie po zmroku. Szliśmy cały czas prosto… i trafiliśmy dokładnie do obozu.
Słowo daję, albo objawienie nawigatorskie, albo niesamowita znajomość topografii Zony.
Przy ognisku można było zdjąć kamizelkę, plecak, wszystkie taktyczne rzeczy.
Część bojowa fabuły definitywnie się skończyła. Teraz miała nastąpić kulminacja elementu
larpowego. W pojemniku, którego odkrycie Naukowiec przypłacił życiem, były srebrzyste
odłamki Spełniacza Życzeń, rekwizyt potrzebny do uczestnictwa stalkerów w „czarnej mszy”
Monolitu.
Spełniacz, biała, podświetlona, stalowo- piankowa konstrukcja, rozmiarami
przypominająca ToiToi’a, został uruchomiony z agregatora. Fanatycy uklękli przed nim w
półkolu i zaczęli się charakterystycznie kołysać w głębokim transie.
Augustus, wysoki i szeroki Monolitowiec z burzą ciemnych loków, poprowadził
ceremonię. Tutaj dopiero trzeba było dać z siebie wszystko, szczególnie, że dochodziła trema
związana z „okiem” kamery. Strach naszych postaci wydawał się namacalny. Atmosfera była
bardzo gęsta. Monolitowiec poprosił nas bliżej. Tylko jak tu z gracją przesmyknąć się przez
falujący ludzki mur bez potrącenia kogoś? Prawie mi się udało. Przynajmniej nie wywaliłam
się na pysk. Uklękliśmy w mniejszym półkolu. Szamaństwo się zaczęło. Kilka słów wstępu o
Monolicie, o wierze, o historii… Świecący ToiToi mruczał jednostajnie swoją ścieżkę
dźwiękową z gry. No, i kulminacja: każdy stalker miał dołożyć do Spełniacza swój brakujący
odłamek. I wypowiedzieć swoje życzenie (tzn. jedno z tych z gry).
Pierwszego i drugiego ryzykanta spotkała śmierć. Trzeci- to ja. Z dużym wysiłkiem
się podniosłam, na miękkich nogach podeszłam do światła, a wtedy moje kolana tak dla
odmiany nie chciały się zgiąć, przytrzymywane przez napięte z larpowego strachu mięśnie. W
końcu się udało. Drżącą teatralnie ręką sięgnęłam po kopertę z życzeniem.
-Chcę być wolna!- wyskandowałam, jednocześnie eksponując grany strach i
próbując go zamaskować... Aktorstwo jest strasznie skomplikowane.
Wyjęłam kartkę z instrukcją. „Odejdź! Czujesz, że Monolit odpycha cię od
siebie…” Była też w środku mniejsza koperta pt. „Nie zgadzam się!”, ale zostawiłam ją w
spokoju. Wycofałam się na moja miejsce szczęśliwa, że nadal żyję. Rzucałam przerażone
spojrzenia na trupy, na głównego szamana, na gościa obecnie ryzykującego…
I się skończyło. Można było wstać, rozluźnić się, wyjść z roli przerażonego byłego
wojaka wobec spraw znacznie przerastających jego zero-jedynkowe pojmowanie. No, i czy
fakt, że Monolit mnie nie chciał, nie osłabił efektu prania mózgu?
Usiedliśmy przy ognisku i zaczęły się opowieści… A my… A jak jakiś stalker… A
kiedy wojsko… Siedziałam oparta o zwalony pień drzewa. Z przodu grzał mnie ogień, ale po
plecach co chwila przechodziły mi dreszcze. Do tego po jakimś czasie zeszliśmy na bardziej
realne, wręcz branżowe tematy. Z całej siły próbowałam utrzymać przytomność i skupić się
na wątku wypowiedzi. Poniosłam porażkę. W pewnym momencie jakby zasilanie zostało mi
odcięte, głowa opadła i doświadczyłam dziesięciominutowego resetu, specyficznego
protokołu bezpieczeństwa, którego nabawiłam się na rajdach plecakowych i survivalach.
Obudziłam się rześka i już mogłam wracać do akcji. Aż zadrżałam. Zapowiadała się kolejna
zimna noc. Trzeba było wracać do baru i wbić się w śpiwór, póki jeszcze nie zesztywniał od
szronu.
Po drodze spotkałam znajomych stalkerów. Dowiedziałam się, że z jakichś
tajemniczych powodów została za mnie wyznaczona nagroda w wysokości 2000rubli (tych
stalkerowych, nie realnych). Dopiero po kilku dniach wałkowania tematu w rozmowach ze
znajomym wojskowym wyszło, że po prostu zostałam pomylona z inną stalkerką. Na tę
dziunię i jej kumpla, to nawet ja planowałam zapolować dla nagrody z Posterunku. Zrezygnowałam, bo wolałam wyprawę z Leśnikiem do Monolitu. Uważam, że bardziej się
opłaciło.
Generalnie bardzo pozytywne wrażenia z tego zlotu (chociaż sądząc po ilości
kwasów na forum…).Nie miałam problemów z wojskiem. Defiladowałam bezczelnie drogą
przed Posterunkiem. Wystarczyło im pomachać: „My tu tylko przejazdem. Nie strzelać”.
Mutanty prawie przyjęły mnie do stada. Dorzuciłam swoje trzy grosze do fabuły…
Następnym razem chcę zwiedzić mapkę na własną rękę. Poszukam artefaktów, jak
na stalkera przystało.