Trwa ładowanie

Twoja przeglądarka jest przestarzała. Niektóre funkcjonalności mogą nie działać poprawnie. Zalecamy aktualizajcę lub zmianę przeglądarki na nowszą.

Wspomnienia lekarza z Ostatka

This article comes from an older version of the portal and its display (especially images) may deviate from current standards.

Konkurs na opowiadanie airsoftowe - I miejsce


Opowiadanie jest relacją, utrzymaną w realiach scenariusza LARPowego, ze Zlotu ASG, który odbył się w czerwcu 2005 w Modlinie


Po odejściu do cywila miałem dość życia w wielkim mieście bogatego kraju. Miałem dość przesytu nowoczesnej techniki i wytworów nowożytnej cywilizacji. Sprzedałem mój skromny majątek, jaki mi się udało zebrać przez lata służby i wyjechałem.


Przez lata trafiłem w wiele miejsc, do których nie dotarłem nawet w czasie roboty w Marynarce. Ostatecznie zdecydowałem się zostać na dłużej (może nawet na stałe) w małej wiosce na pograniczu Gorgonii i Katangi - Ostatku. Wioska jak wiele innych, które zwiedziłem w ramach programu Hearts and Minds. Na tyle duża, żeby mieć murowany szpital, na tyle mała, że PKS pojawiał się nieregularnie, ale nie częściej niż raz w tygodniu. Mały kościółek nie sprecyzowanego bliżej obrządku, miejscowy pastor (czy pop) bliżej zainteresowany znajomością z młodszą częścią populacji wioski, choć o tym się tu nigdy nie mówiło. Sołtys alkoholik, byli rolnicy i inne szemrane towarzystwo. Krótko mówiąc zadupie, zapomniane przez boży świat. Ale mi to pasowało - spokój, cisza, alkohol i rozmowy na słońcu.


Wszystko byłoby pięknie gdyby nie to, że tląca się od lat wojna między Gorgonią a Katangą, wybuchająca od czasu do czasu większym płomieniem, zdecydowała się zawitać również do nas. Zaczęło się od cichego pomruku artylerii za horyzontem. Nocami było widać błyski z armatnich luf i świetlne linie rakiet z MLRS przecinające rozgwieżdżone niebo. Ale do tego już się przyzwyczailiśmy. Co parę miesięcy, gdy wojna wybuchała z nową siłą pojawiały się takie sceny, więc i tym razem nie przejęliśmy się nimi zbyt mocno.


Pewnego dnia zawitał u nas patrol Gorgonii. Nie było to nic niezwykłego, zaglądali do nas od czasu do czasu. Kupowali żywność, korzystali z mojego szpitala.... Nowym akcentem było to, że w patrolu był Paul Giers. Kumpel z RBB, w czasach mojej służby spotykaliśmy się na różnych polach walki na całym świecie i nie raz walczyliśmy razem, choć wspólnie najwięcej przeżyliśmy w Iraku. Żołnierze jak zwykle rozpełzli się po wiosce, po gorącym powitaniu odeszliśmy z Paulem na bok powspominać stare dzieje. Przynajmniej początkowo tak mi się zdawało.


Giers przedstawił mi propozycję - w Londynie zgłosili się do niego ludzie, którzy chcieli kupić Provasic, nowe lekarstwo opracowane przez Katangijskich naukowców. Giers, jako (aktualnie) żołnierz Gorgonii nie miał szans na zdobycie towaru, ale wizja zarobku skusiła go do złożenia obietnicy załatwienia transakcji. Jak widać szczęście mu sprzyjało - spotkał mnie, a ja, w związku z tym, że w promieniu 100 km byłem znany jako najlepszy "doktor" miałem kontakty po obu stronach granicy. Za skromny udział w jego zyskach zgodziłem się mu pomóc.


Z dnia na dzień odgłosy wojny były co raz bliższe. Nad głowami zaczęły nam latać bojowe samoloty i śmigłowce obu stron. Co raz dokładniej było słychać przebieg walk. Najpierw do dźwięków artylerii dołączyły odgłosy sprzętu pancernego, następnie karabiny maszynowe, granaty... Wraz ze zbliżającym się frontem słyszeliśmy nawet broń ręczną. Mieszkańcy zaczęli się niepokoić, sołtys rozważał ewakuację wioski.


W tym czasie zaczęło się u nas pojawiać co raz więcej uchodźców różnej maści. Większość z nich to zwykli wieśniacy uciekający przed niechybną śmiercią pod gąsienicami czołgów i na bagnetach nacierających wojsk. Ale część z nich zwracało powszechną uwagę... Jeszcze mniejsza część zwróciła już tylko moją uwagę, człowieka doświadczonego w kontaktach z różnego rodzaju elementami... Było dwoje przybyszów podających się za bliżej nie sprecyzowanych przedstawicieli mediów, była kobieta, wyglądająca na obłąkaną, która pojawiła się u nas nadchodząc od strony pola minowego. Mędrzec powiedział, że ludzie ubożsi w życie doczesne są bardziej obdarzeni wewnętrznie, ale z nią było coś nie tak. Było kilku podejrzanych typków trzymających się blisko siebie, a z daleka od innych.


W wiosce zaczęła panować napięta atmosfera. Starzy przyjaciele patrzyli na siebie podejrzliwie. To nie był dobry klimat do robienia interesów, szczególnie tych nie do końca legalnych. Wreszcie listonosz przyniósł długo oczekiwaną przesyłkę od mojego przyjaciela z Katangi. W środku były trzy ampułki warte pięć milionów dolarów (do podziału). Ukryłem je w szpitalu - to było moje królestwo, nikt tam nie zaglądał w czasie mojej nieobecności, a miejscowy sanitariusz, mój pomocnik, którego sam wyszkoliłem, nie dotykał leków bez mojego wyraźnego polecenia. Wystarczyło poczekać.


Kolejnym złym znakiem było pojawienie się pewnego poranka patrolu wojskowego... Katangijskiego! Po drugiej stronie frontu... Widać dzikusy zaczęły wysyłać grupy specjalne dalej niż bym się tego po nich spodziewał. Na szczęście ich zachowanie nie różniło się bardzo od postępowania naszych sojuszników - jedzenie, woda, "siedźcie cicho" i poszli.


Gerard zwrócił mi uwagę, że nowo przybyli "dziennikarze", jak ich będę nazywał, wypytują mieszkańców o dziwne rzeczy. Z początku myślałem, że dramatyzuje, ale w pewnym momencie mężczyzna zaczął wypytywać mnie o moją radiostację. Chciał wiedzieć czy mogę z niej nadawać, czy mogę się połączyć z żołnierzami którejś ze stron. To nie był dobry znak.


Sołtys zadecydował, że "dziennikarze" stanowią dla wioski zagrożenie. Chciałem to załatwić standardowo - nóż w podstawę czaszki i po problemie, bezboleśnie, prawie bezkrwawo, ale sołtysowi zabrakło determinacji. Chciał ich tylko ogłuszyć i uwięzić. Pod pretekstem przekazania informacji sołtys zwabił ich do szpitalnej piwnicy. Tam wraz z Wilkiem (twierdzi, że jest uchodźcą, ale na mój gust jest byłym żołnierzem... i to nie byle szwejem) i Gerardem zaczailiśmy się ze starymi obrzynami sołtysa. Podejrzanych ogłuszyliśmy, związaliśmy i przeszukaliśmy. Mieli przy sobie tylko dokumenty, ale sołtysowi zabrakło pomysłu, co z nimi zrobić, więc przezornie schowałem je do kieszeni... Nigdy nie wiadomo, kiedy przyda się dobry papier.


Sołtys w pijackim zwidzie ciągle stwarzał problemy. Teraz zaczął planować gdzie i kogo ukryć w razie inwazji wojska. Zastanawiał się, kogo należałoby ukryć przed Gorgończykami, a kogo przed Katangijczykami. Sytuację pogorszył znowu Gerard odnajdując na terenie wioski kryjówkę przemytników broni z całym arsenałem. No tak, jeśli u nas znajdą 30 karabinków, broń krótką, granaty i co tam jeszcze przemytnicy mogą sprzedawać, to po wiosce nie zostanie kamień na kamieniu. Zdecydowano się pozbyć składu amunicji z terenu wioski. Nie ważne co sobie przemytnicy z nią zrobią - broń ma zniknąć.


W czasie, gdy sołtys z księdzem i Gerardem próbowali rozwiązać piętrzące się problemy ja już kombinowałem jak uwolnić się z tej niewesołej i nawiązać kontakt z Giersem. I wtedy gówno wpadło w wentylator. Związani "dziennikarze" uwolnili się i ukrytymi nożami (tak to jest, gdy za przeszukanie biorą się wieśniacy, a nie profesjonaliści) zaatakowali kilku z wieśniaków. Wywiązała się walka. Gerard został pchnięty w brzuch, jeden z przemytników w klatkę piersiową. Mężczyzna podający się za dziennikarza dostał kontrę pod żebra, kobieta wyszła z tego ulgowo - rana cięta ramienia. Opatrzyliśmy wszystkich i przenieśliśmy do szpitala.


Oczywiście po tym incydencie naprany jak Messerschmitt sołtys wpadł w panikę i zadecydował o ewakuacji wioski. Szybko się obudził, psia jego mać, ciekawe jak chce uciekać z trzema ciężko rannymi? W tym momencie stwierdziłem, że z tego nic nie będzie, trzeba pomyśleć o ratowaniu własnej skóry. Zabrałem drogocenne ampułki i ukryłem je przy sobie. Spakowałem mały plecak, akurat, żeby przeżyć 2-3 dni w terenie, w czasie, gdy będę się przedzierał na stronę Gorgonii. Okazało się, że nie tylko ja jestem taki przewidujący. "Obłąkana" kobitka, która cały dzień się szwendała po wiosce i przy każdej nadarzającej się możliwości pytała, kiedy stąd uciekniemy, zaciągnęła mnie w odosobnione miejsce, wyciągnęła głęboko ukryte papiery i przedstawiła się jako dr Hedwig Steinhof. Powiedziała mi, że musi się stąd wydostać, bo inaczej zginie. Fakt, Paul coś wspomniał o babce, której szuka... Nie pamiętałem nazwiska, ale brzmienie było podobnie niemieckie.


Decyzję podjąłem w ciągu kilku sekund. Przedstawiłem jej sytuację w sposób, w jaki ja ją widziałem - Albo zostajemy w wiosce i próbujemy zatrzymać atak przy pomocy broni przemytników (czyli zostajemy i bohatersko giniemy, co nie do końca było zgodne z moimi planami na przyszłość), albo olewamy gościnnych tubylców i jak najszybciej zrywamy się na własną rękę.


Chwilka zastanowienia, błysk w oku i doktor zdecydowała się uciekać ze mną. Już opuściliśmy wioskę, gdy ta... Głupia baba... Stwierdziła, że musi ze sobą zabrać jakiegoś Niemca, który jej wcześniej pomagał. Na horyzoncie już było widać żołnierzy, zbyt daleko, aby rozpoznać przynależność, ale wojsko w szyku bojowym zbliżające się do wioski to nie jest dobry znak dla jej mieszkańców, niezależnie od strony, którą reprezentują. Wiem, bo sam takie rzeczy kiedyś robiłem. Uprzedziłem ją, że nie będę czekał, że jeśli wróci czeka ją niechybna śmierć. Nie posłuchała. Wróciła.


Zrobiłem w tył zwrot i odszedłem najszybciej jak mogłem. Gdy dochodziłem do zakrętu pierwsi żołnierze wkraczali już do wioski. Kobieta nie miała szans się stamtąd wyrwać. Chwilę później zorientowałem się, że wciąż mam przy sobie dokumenty zabrane "dziennikarzom". Szybko się ich pozbyłem, wolałem sobie nie wyobrażać, jaki czekałby mnie los gdyby ktoś je przy mnie znalazł. W czasie ucieczki natknąłem się na pojedynczego żołnierza Katangi. Serce skoczyło mi do gardła. Już myślałem, że ja również zbyt długo zwlekałem z ewakuacją i pożałowałem, że ze zbrojowni nie wziąłem chociaż jakiejś czterdziestki piątki. Na szczęście okazało się, że to ostatnia łajza. Machnął tylko ręką żebym szybko się oddalił. Mnie to było bardzo na rękę.


Uciekłem przez wiele godzin, nie mogłem iść najprostszą drogą (kurwa, zawsze tak jest), kluczyłem, przedzierałem się, biegłem. Wreszcie zobaczyłem kolejnego żołnierza. Wyczekałem momentu, aż byłem w stanie zidentyfikować przynależność. To był Gorgończyk. Podszedłem do niego ostrożnie, przywitałem się i powiedziałem, że poszukuję plutonu Delta, w którym służy mój przyjaciel. Ruszyłem we wskazanym kierunku i po krótkim marszu znalazłem Deltę szykującą się do ataku. Najpierw przekazałem im informacje dotyczące wioski, następnie poprosiłem Giersa na bok i dogadaliśmy szczegóły finalizacji transakcji.


Pobiegliśmy do ich koszar, tam Paul schował towar i wróciliśmy do jednostki. Zdecydowałem się posłużyć za przewodnika, w końcu może jeszcze da się kogoś w wiosce uratować. Ruszyliśmy szybko drogą, którą przybyłem, miałem nadzieję, że będzie równo łatwo dostępna jak w czasie, kiedy ja nią podążałem. Niestety, gdy już mieliśmy wioskę w zasięgu wzroku trafiliśmy na silny opór przeciwnika. Początkowo włączyłem się do walki, ale dysponując jedynie bronią krótką, użyczoną przez któregoś z żołnierzy Delty niewiele mogłem zdziałać przeciw wyszkolonym żołnierzom wyposażonym w karabinki i pistolety maszynowe. Uznałem, że w tym miejscu moja lojalność wobec wioski się kończy, a zaczyna lojalność wobec moich 2,5 mln dolarów.


Wycofałem się i w koszarach doczekałem powrotu Giersa. Z opowiadań żołnierzy dowiedziałem się, że kiedy wreszcie wkroczyli do wioski znaleźli wiele ciał, w tym nieszczęsną dr Steinhof, spalony kościół, splądrowany szpital, a w nim, na stole operacyjnym, ciało jednego z rannych w walce na noże przemytników. Resztę mieszkańców przyprowadzono pod strażą. Część została puszczona wolno, niektórzy aresztowani. W pierwszej chwili chciałem protestować, stanąć w ich obronie. Ale ze skrawków rozmów, jakie do mnie dobiegły usłyszałem coś o fałszywych dokumentach, dużej ilości pieniędzy. Uznałem, że lepiej się w to nie mieszać, okazuje się, że nawet wśród stałych mieszkańców wioski nie wszyscy byli tacy święci, na jakich wyglądali, a ja nie miałem zamiaru ryzykować mojej emerytury w obronie... Tak na prawdę nie wiadomo kogo.


Dziś wypoczywam na Thaiti, wysepce równie odległej od cywilizacji, co Ostatek, a jednak cieplejszej i wygodniejszej w codziennym życiu... A te Thaitanki... Palce lizać... I nie tylko. Jak to mówią - pieniądze szczęścia nie dają, ale cholernie ułatwiają życie.

Komentarze

NAJNOWSZE

Loading...
  • Platinium partner

    Gold partner

  • Silver partner

  • Tactical partner